niedziela, 30 października 2016

Czy pies może jeść...

... rogaliki drożdżowe?
Nie, nie może.
Co nie zmienia faktu, że gotów jest zrobić wszystko, żeby sprawdzić, dlaczego właściwie NIE, ale po kolei...

Znów uciekło nam kilkanaście zamiast kilku dni. Podejrzewam, że dopiero w listopadzie uda mi się wrócić do regularnych wpisów (na dodatek wreszcie z jakimiś zdjęciami), a na razie tylko krótki raport o tym, co na froncie.
Raport o tym, co na froncie - bo chyba za dużo ostatnio czasu spędzałam ostatnio "na wojnie", może stąd takie określenia. W połowie października miałam wielką przyjemność wzięcia udziału w  sesji fotograficznej Berlin 1945, w której wzięli udział rekonstruktorzy z grup odtwarzających cywili, Rosjan oraz obrońców upadającego Berlina. Zdjęcia, które robiliśmy są mocno kontrowersyjne (wzorowane na nielicznych oryginałach, niekoniecznie z Berlina, ale zrobione podczas walk miejskich pod koniec wojny; a także inspirowane świetnym filmem "Upadek"), ale o to właśnie chodziło. Udział w zdjęciach (od lepszej strony aparatu, oczywiście) przekonał mnie do tego, by wrócić do Facebooka i pokazać nieco efektów. Na razie zamieszczam tylko zdjęcia rekonstrukcyjne, ale mam nadzieję, że projekt bardziej się rozwinie - a może i zaryzykuję zrobienie stronki o psiaku? Swoją drogą, to właśnie z powodu sesji Jack trafił do "cioci i wujka na wakacje" i z tym będzie się wiązać kolejny news.
Już u znajomych Mały jakby stracił apetyt, ale myśleliśmy, że to pewnie wina stresu związanego z naszą nieobecnością. Po powrocie do domu Jack coś tam chrupał, ale niechętnie. W kolejny weekend zaliczyliśmy mini-podróż, tym razem z psem, który za każdym razem, gdy wysiadaliśmy z samochodu, wymiotował. Powoli zaczynałam się martwić - snułam najmroczniejsze wizje. Na parkingu pięknym, parabolicznym rzygiem poraził go obcy pies - może to był rzyg zaraźliwy? A może rozchorował się z opóźnieniem od niemieckiego kleszcza, którego mu wyskubałam w lipcu? A może... 
Oględziny u weta w zeszłą środę nic nie dały - temperatura w normie, piesek wesoły, towarzyski i aktywny, trochę się uspokoiłam, zwłaszcza że wieści dotyczące kulawizny też były dobre. Wychodzi na to, że z pieskiem absolutnie wszystko w normie... Poza tym, że raz na dwa - trzy dni dalej puszczał spektakularnego pawia. Sprawa wyjaśniła się (mam nadzieję) wczoraj. Moja przyszła teściowa przyłapała Małego w bardzo niedwuznacznej pozycji: stał na stole i w paszczy trzymał drożdżowego rogalika z nadzieniem śliwkowym i lukrem. Uszy położył po sobie, oczy wybałuszył, ale rogalika z pyska nie wypuścił. Żałuję, że nie było mnie tam z aparatem... i żałuję, że nie wiem, ile rogalików zniknęło w ten sposób, zanim go dorwaliśmy na gorącym uczynku.
Od tej pory kuchnia jest zamykana, pies po krótkiej głodówce wrócił do jedzenia swojej karmy i robi to z coraz większym apetytem (chociaż jeśli je w naszym towarzystwie, ciężko wzdycha i PATRZY), a wymioty skończyły się całkowicie.
Tyle, jeśli chodzi o kolejne ciężkie choroby mojego psa...
Tymczasem zamierzam go jednak uważnie obserwować, chociaż naprawdę mam nadzieję, że chodziło tylko o podkradanie żarcia, a nie coś poważniejszego. Na razie - odpukać - jest o wiele lepiej.

niedziela, 16 października 2016

Pierwszy wyjazd bez psa

Nie wiem, jak to możliwe, że ostatnie dni minęły tak szybko. Przecież dopiero co był początek października i nagle jest już po połowie? Na blogu zrobiła się nieplanowana przerwa jesienna, ale u nas w tym czasie działo się naprawdę dużo. 

Nadal nie udało się zdiagnozować i pokonać tej dziwnej kulawizny w tylnej łapce Małego, więc na razie wiedliśmy żywot mało sportowy. Spokojny spacer, trochę biegania po ogródku - bo psa po prostu nie da się zmusić do tego, żeby dreptał grzecznie po trawce bez chociażby małych sprintów. W tym tygodniu jedziemy do psiego ortopedy i zobaczymy. Zaczynam już myśleć, że może to ja dramatyzuję i mam jakieś urojenia, a jemu tak naprawdę nic nie jest? Albo po prostu koślawo biega, tak jak jego właścicielka. Najdziwniejsze, że kulenie widać tylko przy spokojnym truchcie - kiedy pies chodzi albo pędzi jak szaleniec, wszystko jest w normie. Jeśli ta wizyta niczego szczególnego nie wykaże, na jakiś czas odpuszczę, po prostu go poobserwuję i zobaczymy.

W ten weekend Mały Jack po raz pierwszy spędził noc bez nas - i to nie we własnym domu, ale u prawie całkiem obcych ludzi. Jak to zwykle bywa, my znieśliśmy rozłąkę znacznie gorzej niż piesek. Baliśmy się tego tak bardzo, że braliśmy nawet pod uwagę zabranie psa do Szczecina na sesję fotograficzną (rekonstrukcja walk w Berlinie w 1945), w której pan Małego miał wziąć udział jako "model", a ja jako fotograf, podjęcie decyzji ułatwił nam jednak hotel, w którym cała  grupa nocowała - po prostu odmówili przyjęcia psa. Na petsitterów zgłosili się nasi znajomi, którzy akurat rozważają kupienie psiaka. Kolega właściwie wychował się z bokserem, ale jego żona nigdy nie miała do czynienia z psami, więc chcieli sprawdzić, jak będą się czuli w towarzystwie czterołapa... I nie muszę chyba nawet mówić, że Jack wrócił rozpieszczony jak dzieciak po wakacjach u babci, a znajomi w ogóle nie chcieli go oddać? 
Bałam się, że pies będzie tęsknił - i faktycznie, na pewno odczuł naszą nieobecność, ale jego ciekawskość i uwielbienie do ludzi sprawiły, że zniósł tę rozłąkę całkiem przyzwoicie. Jadł nieco mniej niż zwykle i spał nie w nogach łóżka, jak u nas, tylko niemal na głowie kolegi - co chwila sprawdzając, czy przypadkiem ten "nowy pan" nie zmienił się w końcu w dawnego, ale poza tym było dobrze! Baliśmy się, że energia Małego przerazi i zniechęci naszych znajomych, ale niepotrzebnie - pies wybiegał się po ogrodzie (pytanie koleżanki: a jak wy go potem łapiecie? My nawet w dwójkę nie daliśmy rady...), wypolerował podłogi razem z sześciolatkiem, który akurat też gościł u naszych znajomych... Same plusy. 
Oczywiście wolelibyśmy unikać sytuacji, kiedy trzeba zostawić psa u kogoś obcego (chociaż teraz już nie-obcego), ale kiedy taka potrzeba się powtórzy, na pewno będziemy spokojniejsi. Na chłodno patrząc, branie Jacka ze sobą nie byłoby dobrym pomysłem - i tak żadne z nas nie mogłoby się nim zająć, więc pilnowałyby go przypadkowe osoby, które akurat nie pozują do zdjęć; na planie było kilkadziesiąt osób, bieganie, wrzaski, rekwizyty, pojazdy historyczne, ogień, dym... Jestem pewna, że dla Małego byłoby to bardziej stresujące niż pobyt u naszych znajomych. Na szczęście od małego przyzwyczajaliśmy psa do obcych ludzi, towarzystwa dzieci, podróży i zmian miejsc noclegowych i teraz dało to efekty.
Za to dziś nie mamy w domu psa, tylko łasicę. Widzieliście kiedyś JRT, który nawet chodząc, próbuje się tulić do właściciela? Ja też nie - do dziś.




poniedziałek, 3 października 2016

O tym, jak uczę się swojego psa




Uczenie się psa tylko pozornie jest oczywiste. Najpierw człowiek uczy się obsługi zwierzaka: czym i jak często należy go karmić, kiedy i na jakie spacery wyprowadzać, jak spędzać z nim czas... Mam wrażenie, że u nas po tym etapie nastąpił okres względnej stabilizacji i tak sobie żyliśmy - my i pies. Dopiero ostatnio znów coś się zaczęło zmieniać. Spokojnie, zmieniać na lepsze.
Uświadomiłam sobie dziś, że nie tylko opiekuję się Jackiem. To oczywiste, dbam o to, żeby miał co jeść i pić, żeby zaliczyć wszystkie niezbędne wizyty u weterynarza itp., ale wiem już, że to tylko podstawa, na której buduje się coś zupełnie innego. Czuję, że teraz dopiero mogę poznać mojego psa. Nauczyć się jego i jego języka.
Myślę, że Jack ufa mi całkowicie. To nie znaczy, że zrobi wszystko, co mu każę, że spełni każde moje życzenie czy zachciankę, chodzi raczej o to, że wie - jego ludzie nigdy nie zrobią mu krzywdy. Nie uderzą czy nie zadadzą bólu celowo, nie porzucą... Zastanawiam się, skąd to wrażenie i chyba już wiem - coraz lepiej idzie mi odczytywanie psich komunikatów. Dziś przypadkowo przykleszczyłam Małemu łapkę - zrobił wielki pisk, spojrzał na mnie kompletnie zszokowany... I widząc, że ja przestraszyłam się bardziej od niego, podszedł się przytulić, a potem spojrzał mi bardzo poważnie w oczy, jakby sprawdzał, czy dotarło, że mam bardziej uważać. Drugi przykład - wychodzę z domu. Coś mi nie idzie, zbieram się i zbieram, latam po schodach, co chwilę się po coś cofając... Jack czai się przy drzwiach wyjściowych i obserwuje. Kiedy w końcu ubieram płaszcz, strzela małego focha i kładzie się na dywanie z rezygnacją. Szelki zapinam mu zawsze, zanim ubiorę kurtkę i buty, więc właściwie już ma pewność, że zostaje sam w domu. Kiedy pochylam się tuż przed wyjściem, żeby go drapnąć za uchem, nie panikuje i nie sprawia wrażenia, jakby umierał z rozpaczy, że zostaje sam. Wie, że wrócę, ale jego spojrzenie mówi: jeśli po powrocie nie weźmiesz mnie na porządny spacer albo zabawę w ogródku, to dopiero strzelę focha...
Coraz częściej wiem, na co mój pies ma ochotę, co sprawia mu radość, kiedy jest zmęczony, a kiedy ma wszystkiego dość. Nie wiem nawet, skąd ta pewność, ale kiedy podejmuję jakieś działania, np. zmęczonego psa miziam za uchem i mówię rytualne: śpij, Myszko, Jack natychmiast mlaska z zadowolenia i zamyka oczy, więc widzę, że o to właśnie chodziło. I to chyba jedna z najpiękniejszych spraw w życiu z psem.
Zupełnie inna, ale równie piękna rzecz to fakt, że mój pies uczy się mnie, zna mnie coraz lepiej i czasem naprawdę potrafi rozłożyć na łopatki swoim zachowaniem (np. Jack jest mistrzem pocieszenia, kiedy mam doła), ale to temat na kolejny post.

sobota, 1 października 2016

Dywan z pieprzem

Tytuł posta to jednocześnie nazwa jednego z ulubionych przysmaków Jacka... jednego z ulubionych - do dzisiaj około godziny osiemnastej... Ale po kolei.
W fazie kilkunastotygodniowego szczylka Jack podgryzał głównie nas i zabawki. Potem zabawki wzięły górę. Nigdy nie mieliśmy problemu z gryzieniem mebli czy dywanów, polował tylko na skarpetki, kapcie i buty, ale tu metoda była prosta - trzeba było zacząć chować je do szaf i szafek. Pies brutalnie nauczył nas porządku... Kiedy zaczął się szał gryzienia z powodu wymiany zębów, Jack godzinami żuł ścięgna wołowe. Żwacze załatwiał już wtedy w kilka minut, więc był to typowy smaczek, a nie zabijacz czasu. Do niedawna dawałam mu też do gryzienia białe wiązane kostki ze skóry, chyba wołowej. Mniej więcej tydzień temu, kiedy po raz kolejny zaczął dławić się rozmiękczonym i odgryzionym kawałkiem, przestałam... I wtedy zaczęło się piekło.
Jack odkrył dywany.
Odkrył i pokochał miłością czystą i bezgraniczną. Gryzł je bez przerwy, nawet kiedy był z nami w jednym pomieszczeniu, ale wydawało mu się, że nie patrzymy. Nic nie skutkowało na dłużej. W chwili desperacji wypróbowałam nawet sposób z Internetu: spryskałam dywany octem, a szczególnie ukochane przez psa miejsca posypałam pieprzem. Jak widać po tytule, dywan z pieprzem okazał się być jeszcze wyborniejszym smaczkiem. Wpadłam w rozpacz. Wyrzucić dywany? Zakneblować psa? 
Próbowałam dać mu do gryzienia ścięgno, ale tym razem z największym uporał się w jakieś pół godzinki... i z pasją wrócił do polowania na dywan. Rzucał się na niego nawet w trakcie zabawy z nami (chociaż staramy się bawić z nim na dworze, a w domu uczyć komend i po prostu odpoczywać).
Przeszukiwałam Internet w poszukiwaniu najbardziej kuszącego i najtrwalszego gryzaka dla psów. Myślałam o porożu jelenia (np. Rogi Dogi), ale wyczytałam, że psiak może pokruszyć sobie zęby. W ofercie kilku firm znalazłam syntetyczne zapachowe ultra-trwałe piłki i kości, ale zanim się zdecydowałam na zakup którejś z nich, z pomocą przyszedł mi osiedlowy zoologiczny, który zwykle omijam szerokim łukiem, bo i obsługa taka sobie, i ceny nie bardzo przystępne. Wczoraj wskoczyłam tylko po ścięgna i przy okazji wpadła mi w oko hermetycznie zapakowana kość za zawrotną sumę 3 zł. Mignęła mi marka Alpha Spirit, zaświtało w głowie, że chyba na blogach czytałam o niej dobre słowa, kupiłam i wrzuciłam do torby. Kiedy dziś pod wieczór pies znów rozpoczął polowanie na dywan, dałam mu kość i zaczęłam mierzyć czas.
Jack zniknął mi z pola widzenia. Słychać było jakieś ciamkanie, mlaskanie, głośne westchnienia i pomruki, czasem tupot małych nóżek, kiedy przechodziłam z pokoju do kuchni, ale poza tym nic. Od 18.30 do 20.10 Jack zajęty był tylko i wyłącznie nogą wieprzową. Lizał ją, turlał, memłał, ale po tej sesji kość ciągle jest właściwie nietknięta. Sam by jej nie zostawił, ale schowaliśmy ją i wzięliśmy psa na ogródkową sesję zabaw i gonitw. Gdyby nie to, pewnie męczyłby ją, aż by padł...
Jeśli nic się nie zmieni, chyba znalazłam gryzak doskonały. Skutecznie zajmuje psa, uspokaja go, zaspokaja potrzebę memłania i gryzienia, nie jest naszpikowane żadną chemią... W tej chwili Mały śpi spokojnie przy moich nogach i nie obudziłby go chyba nawet wystrzał armatni, chociaż zwykle o tej godzinie jest jeszcze czujny i otwiera oczy, kiedy tylko zaczynamy chodzić po pokoju. Oby mu tak zostało...
Jeśli jutro kość nadal będzie dla niego bardziej atrakcyjna niż dywan z pieprzem, w poniedziałek pędzę do zoologicznego wykupić cały zapas tych magicznych świńskich nóg. No, może kilka zostawię dla zdesperowanych właścicieli tych dwóch jacków russelli, które widuję czasem na spacerach w naszej okolicy - ale to towarzystwo to temat na osobny post.