poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Psia fobia i psi blog

Dziwny post jak na kogoś, kto prowadzi psiego bloga, ale zdecydowałam, że o moim ambiwalentnym stosunku do psów (a raczej ich właścicieli) wolę mówić głośno. Może ktoś puknie się odpowiednio wcześnie w łeb i trochę pomyśli.
W tym poście będę używać określenia "zły" pies, chociaż oczywiście nie zrzucam absolutnie winy na psa. Zły pies to często głupi właściciel... Mówiąc "zły", mam na myśli pewien stereotyp, za którym, jak wynika z moich doświadczeń, kryje się pies źle zsocjalizowany, agresywny (najczęściej ze strachu), nieradzący sobie z emocjami, zaniedbany - którego właściciel kompletnie nic z tym nie próbuje zrobić.
W dzieciństwie spotkałam wiele tzw. "złych" psów. Należała do nich chociażby Mina, złośliwy jamnik przyjaciół rodziców, który nienawidził dzieci. Czasy były nieco inne niż dziś, podczas spotkań i imprez "dla dorosłych" dzieci zajmowały się same sobą. Na wizytach u tych Państwa (bardzo fajnych zresztą ludzi) lub kiedy oni odwiedzali nas, dzieci zmuszone były przemieszczać się po oparciach foteli i kanap, gdzie jamnik nie dosięgał, a pomiędzy nimi sprintować do najbliższych drzwi i barykadować się w innym pokoju/łazience. Dziś - nie do pomyślenia, ale wówczas nikomu z dorosłych nie przychodziło do głowy, żeby jakoś "nadzorować" relacje jamnika z dziećmi, więc radziliśmy sobie, jak mogliśmy. 
Od tego typu "atrakcji" pewnie jednak nie miałabym psiej fobii, a w pewnym momencie była ona całkiem silna... Tak naprawdę wpłynęły na to dwa nieprzyjemne epizody. Pierwszy - kiedy byłam mała, skoczył na mnie radośnie jakiś rudy przybłąkany psiak, a że była zima i chodniki oblodzone, grzmotnęłam w ziemię głową i niewiele więcej pamiętam poza tym, że pies próbował jeszcze w ramach "zabawy" ciągnąć mnie za szalik, zanim ktoś mi pomógł się pozbierać. Psy były zawsze u nas na podwórku, które dzieliliśmy z wujkiem, ale trzymał je na łańcuchu, uważaliśmy je wszyscy za "złe" i nie zbliżaliśmy się w ogóle (dziś się nie dziwię, że były "złe", bo kiedy teraz, po dorosłemu, oceniam ich warunki życia, robi mi się zimno...). Kilka lat temu, kiedy wracałam z kotem od weterynarza, na tym samym podwórku zaatakował mnie właśnie jeden z psów wujka, późniejszy egzemplarz (czyli nie z tych łańcuchowych, ale niestety zaniedbany, kompletnie niewychowany i nienawidzący ludzkości), owczarek niemiecki. Skoczył mi do gardła, na szczęście miałam na sobie grubą kurtkę i instynktownie odwróciłam się bokiem, próbując zasłonić sobą torbę transportową z kotem - więc użarł mnie w ramię. Kurtka była do wyrzucenia, pies nie przegryzł skóry, ale nie wiem, jak to możliwe - siniec na ramieniu po tym ugryzieniu nosiłam na łapie przez prawie dwa lata, bardzo długo bolały mnie mięśnie ramienia, więc siła musiała być ogromna... ślady w głowie pozostały do dziś. Nie wiem, jakby się to skończyło, gdyby nie to, że wcisnęłam się pomiędzy ścianę a skrzydło drzwi, a dosłownie metr ode mnie stał wujek, który odciągnął psa, łamiąc przy tym rękę. Nie wiedziałam, że pies biegał po naszym ogrodzie luzem - gdyby mnie dorwał tam, a nie na klatce schodowej, gdzie byłam częściowo osłonięta i gdzie otrzymałam natychmiastową pomoc... Po tym wujek zdecydował się oddać psa i nigdy już nie wziął nowego, powiedziałam mu zresztą, że jeśli to zrobi, a nie zapewni psu sensownych warunków życia, pójdę na policję w sprawie tego ugryzienia. Z tego, co wiem, owczarek trafił na dobrego właściciela - został psem stróżującym, na noc miał ogromny wybieg, a dnie po prostu przesypiał, bardzo się przywiązał do nowego właściciela - niestety zginął na terenie magazynu pod kołami samochodu jakiegoś idioty.
Kiedy spaceruję z Jackiem i mijamy owczarka (albo w ogóle innego dużego psa), spinam się i widzę, że oba psy to wyczuwają, ale na szczęście nie jest to już tak silne, żebym miała zacząć panikować. Coraz częściej dostrzegam zalety dużych psów, obserwuję je spokojnie i upewniam się tylko, że są na smyczy. Większość dużych psów, które mijamy, okazuje się być bardzo grzeczna, można chwilę pogadać z właścicielem i nie ma żadnego problemu. 
W mojej mieścinie na spacery z psami chodzą chyba tylko ci, którzy nad nimi panują. Te "niegrzeczne" psy spędzają całe życie na podwórkach. Smutne, ale taka tu mentalność, a wiadomo, że pies zamknięty na podwórku i niemający kontaktu ze światem zewnętrznym sam się nie wychowa, więc problem się zaognia, właściciel kompletnie rezygnuje z wychodzenia z psem... i koło się zamyka. Mam tylko nadzieję, że żaden z tych mijanych przez nas "złych" psów nie zwieje któregoś dnia, żeby poznać się z Jackiem nieco bliżej. Nie wiem, jak bym się wtedy zachowała, więc pewnie sporo pracy jeszcze przede mną... 
Nie mogę powiedzieć, że nadal boję się psów. Nie mogę też powiedzieć, że przestałam. Dziś indywidualnie podchodzę do każdego zwierza, mam świadomość, że w niektórych sytuacjach pies może zareagować nieprzewidywalnie (moja przykładowa historia ze staruszką - po czasie dowiedziałam się, że Pani uznała, że pies jej nie ugryzł, jak na początku twierdziła, tylko zgodnie z prawdą przyznała, że drasnął ją zębem w zabawie, kiedy wił się po ziemi brzuchem do góry i miał po prostu otwarty pyszczek, a ona bez pytania zaczęła go miziać po szyi) i że może się po prostu wydarzyć coś niespodziewanego, więc zawsze pytam, czy mogę podejść do psa, czy mogę go pogłaskać. Psów, które wydają się niepewne, nie dotykam mimo zachęt właścicieli. Po co kusić los...

sobota, 27 sierpnia 2016

Jak pies z kotem...


Mamy za sobą mały kryzys blogowo-fotograficzny. 
To znaczy, ja mam. 
Jack absolutnie nie ma żadnego kryzysu, daleko mu do tego jak na księżyc. Niedługo skończy pół roku - a przy okazji miną cztery miesiące mieszkania u nas. W tym czasie stało się coś totalnie niewyobrażalnego - ze stworzenia kotolubnego (czy nawet kotowielbnego?) stałam się stuprocentową miłośniczką psów. To nie znaczy, że Czesław (zdjęcie w dole notki) poszedł w odstawkę, ale jednak relacja człowieka z kotem a relacja z psem to dwie zupełnie różne sprawy. 
Kot żyje PO SWOJEMU. Ma SWOJE miejsca, SWOJĄ michę z jedzeniem, SWOJĄ wodę, SWOJE łóżko i SWÓJ parapet. Naruszenie kociej przestrzeni (nowy kwiatek na parapecie, przesunięcie miski, zmiana narzuty na łóżko) oznacza tygodniowe podchody kota, żeby to NOWE oswoić i żeby wszystko znów było SWOJE.
Pies? Jack był z nami w Niemczech (dwa tygodnie w jednym domu i tydzień w drugim), ostatnio pomieszkiwał też z nami przez tydzień u mojej mamy - i wszystko to było powodem do nowej fali radości. Sprawa jest prosta: nowe miejsca i wszelkie zmiany to nowi ludzie, a nowi ludzie to nowe ludzkie uszy do wylizania i nowe ręce, które będą głaskać. Głaszczą i dają się rano wylizać od stóp do głów? To znaczy, że Jack jest u siebie.
I wszystko byłoby super pięknie, Czesław mieszka u mamy w moim starym domu (nie zgodził się na przeprowadzkę), Jack razem z nami w drugim. Staraliśmy się regularnie "spotykać" ich ze sobą, ale wiadomo - zawsze w biegu, lato, więc szczenior buszował raczej po ogródku mamy, a nie po pokojach. Czesława (który jest kotem typowo domowym) kojarzył głównie od strony ogona. Tyle było widać uciekającego kota. Dopiero niedawno zmuszeni byliśmy zamieszkać z całym zwierzyńcem w jednym miejscu, a że lało dzień i noc i byliśmy chorzy - kot z psem musieli poznać się bliżej.
Gdybyśmy zakładali się o przebieg tej znajomości, niestety przegralibyśmy oboje. Ja byłam przekonana, że jakoś się dogadają. Mój narzeczony - że trzeba będzie pilnować Jacka, żeby nie torturował Czesława. Wyszło, że owszem, trzeba pilnować Jacka, ale po to, żeby nie dał się Czesławowi zadrapać na śmierć. 
Naczytałam się i nasłuchałam, że kota bez problemu można "dogadać" ze szczeniakiem. Czesław nigdy nie drapał, nie atakował, Jack jest miłośnie nastawiony do wszystkiego, co się rusza, więc teoretycznie powinno być ok, ale niestety nastąpiły problemy komunikacyjne. Pies na widok kota zaczynał merdać ogonem - kot jeżył się i syczał, przekonany, że to małe łaciate diabelstwo na pewno ma złe zamiary. Pies podbiegał, żeby kota powąchać - kot zmieniał się we włochatą kulę zła. Trudno to inaczej opisać. Jack niezrażony próbował obskakać kota (kto widział skaczącego z radości jacka russella, ten wie, o co chodzi) i zachęcić go do zabawy - na resztę sceny spuśćmy zasłonę milczenia. Zachowywały się... jak przysłowiowy pies z kotem, po prostu. Trzeba było potwory izolować, a jeśli znalazły w jednym pomieszczeniu, pilnować na każdym kroku.
Nie chcę "stawać po stronie" żadnego ze zwierzaków, oba uwielbiam, chociaż w tej chwili Jack jest na pewno bardziej "mój". Jako że jest spora szansa, że od marca do sierpnia oba będą mieszkać razem - tzn. my przeniesiemy się z Jackiem do mieszkania Czesława - mam kilka miesięcy, żeby wypracować sensowne rozwiązanie.
Na pewno obcinać kotu pazurki, żeby przy ustawianiu małego nie zrobił mu po prostu krzywdy. A poza tym - co? Pozostawić znajomość samą sobie? Jack chce się bawić, kot go nienawidzi do szpiku kości - gdyby tylko pies zrozumiał, że to drugie łaciate stworzenie lepiej zostawić w spokoju, pewnie byłoby znośnie, ale jak wytłumaczyć to jednemu i drugiemu?
Z drugiej strony boję się, że jeśli pozwolę im ustawić relacje w stadku na własną łapę, podrastającemu Jackowi (mimo tego, że jest naprawdę przyjaznym psem) puszczą nerwy i się Czechowi odgryzie za te wszystkie ataki z zaskoczenia. Jak pies z kotem... I co tu robić?

Na zdjęciu: na górze Czesław, kiedyś z przydomkiem Samo Dobro, ale po ostatnich dniach doszłam do wniosku, że powinien jednak przejąć przydomek Samo Zło po świętej pamięci Romanie (to ten kot kaloryferowy, cichy zabójca i postrach wszystkich domowników; kiedyś poświęcę mu osobną notkę i zamieszczę sto tysięcy ostrzeżeń, bo zagorzali psiarze zdecydowanie nie powinni tego czytać).

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Anegdotka o tym, jak pies zmienia punkt widzenia ;-)

Za rok bierzemy ślub. Mimo początkowych oporów urządzamy wesele, nie za wielkie, ale jednak, takie z muzyką do rana i nocowaniem w terenie, a nie w domu. Informujemy o tym ojca mojego narzeczonego (mieszkamy w jednym domu i w trójkę zajmujemy się Jackiem). Jego reakcja... Nie radość ani nie morderczy błysk w oku, nic z tych rzeczy. Po chwili namysłu padło tylko mroczne pytanie:
- A co w czasie wesela PLANUJECIE ZROBIĆ Z PSEM? Przecież on nie może zostać SAM W DOMU!!!
A jeszcze trzy miesiące temu najpierw zapytałby, skąd weźmiemy na to całe wesele  pieniądze. Oto, jak zmienia się punkt widzenia, kiedy zostaje się psiarzem!

sobota, 13 sierpnia 2016

Pies w ogródku

Na razie bez zdjęć, bo wszystkie "zapasy" straciłam (zepsuta karta SD w telefonie, grrr), a sam Jack pozostaje chwilowo nieuchwytny - śmiga w tej chwili po ogródku, a ja obserwuję go tylko przez kuchenne okno i nie mam pod ręką niczego robiącego sensowne zdjęcia.
Właśnie, śmiga po ogródku - i o ogródku dzisiaj będzie.

Wielokrotnie nasłuchałam się, że trzymanie psa w bloku to sadyzm i jeśli ktoś nie ma ogródka, absolutnie nie powinien mieć psa. Chociaż doceniam zalety posiadania ogródka, uważam takie rozumowanie za kompletną bzdurę. 

Mieszkam przy ulicy domków jednorodzinnych, przy każdym domku ogródek - a w każdym ogródku piesek. Czasem nawet nie piesek, ale pies albo psisko. Od kiedy sama mam psa, a niedawno minęły trzy miesiące (właściwie to nawet od czasu, kiedy tu mieszkam, czyli od dwóch lat) nie widziałam jeszcze, żeby którykolwiek z tych psów był na spacerze. Po sąsiedzku mieszka wielki kaukaz. Do dyspozycji ma średniej wielkości ogródek, ale po kilku latach zwiedzania swojego terytorium od płota do płota zajmuje się głównie leżeniem na ganku i darciem paszczy na przechodniów, nawet tych, co nie mijają bezpośrednio jego posesji, ale idą drugą stroną chodnika. Ogródek dalej - kundelek wyglądający trochę jak skrzyżowanie JRT z pitbullem. Czasem lata po ogródku luzem, wówczas, kiedy tylko ktoś przechodzi chodnikiem, rzuca się na furtkę z takim impetem, jakby planował ją staranować, a przechodnia roznieść w proch i pył; na ogół jednak uwiązany na dziwnej konstrukcji ciągnących się w powietrzu linek. Jeszcze ogródek dalej: młody pies, który z rozbiegu rzuca się na bramę, bardzo agresywnie szczekając. I tak dalej...
Myślę, że tym psom lepiej byłoby w bloku. Właściciel musiałby ruszyć swój ciężki zad, zejść z psem po schodach kilka razy dziennie chociażby po to, żeby pupilek nie zasikał mu mieszkania. Takie trzymanie psa w ogrodzie, w totalnej izolacji od człowieka, to jest dopiero sadyzm...
Jak jest z Jackiem?
Teraz, latem, w ciągu dnia ma nielimitowany swobodny dostęp do ogródka - drzwi wejściowe do domu są uchylone. Kiedy był małym szczylkiem, w ogóle nie wychodził sam, potem dokładnie zabezpieczyliśmy całą posesję i wypuszczamy go "prawie samopas", tzn. kontrolując go z okien i co kilka minut wychodząc zerknąć, czy wszystko ok.  Na ogół nawet nie trzeba go sprawdzać, Jack sam się melduje co kilka chwil. Kiedy ktoś stoi przy furtce, pies podnosi wielki wrzask połączony z machaniem ogonkiem i robieniem serii akrobatycznych wyskoków - uwielbia gości. Na szczęście furtka i brama są zakluczone i nie da się tak po prostu wejść, więc szansa, że ktoś go niepostrzeżenie zwędzi, jest minimalna. Wieczorem zasady nieco się zmieniają - pies nie biega sam, tylko wychodzi z nami, bo w ogródku czają się fascynujące ćmy i jeże, które Jack namiętnie obszczekuje, jeśli nikt go nie pilnuje - a wielki jazgot o 22 to nie jest to, co chcemy robić sąsiadom (chociaż oni nie mają takich oporów - sąsiedzkie psy nocujące na dworze potrafią szczekać o dowolnej porze).
To są ogromne plusy ogródka. Minusy - codziennie trzeba zrobić rundkę ze sprzętem sprzątającym i wyzbierać psie kupy. Jak się coś przegapi - jest ryzyko, że wdepnie się dzień później w czasie gonitwy, ale trudno, bywa. Ogródkowe buty nie mają na szczęście bieżnika na podeszwie. Kolejny minus - boję się, że ktoś nam psa czymś syfiastym nakarmi. Na szczęście nasza ulica jest bardzo mało uczęszczana, a dostęp do ogródka z chodnika jest mocno ograniczony, to tylko kilkumetrowy kawałek płotu, który widać z kuchni - kiedy pies biega samopas, po prostu mam otwarte okno (i na pewno usłyszę szczek Jacka, kiedy ktoś minie naszą posesję) i w każdej chwili mogę wyjrzeć, skontrolować sytuację i ryknąć "zostaw" - działa świetnie, to jedna z naszych najczęściej ćwiczonych komend. 
Reszta - same plusy... O ile pies jest nie tylko "ogródkowany", ale i ma kontakt ze światem i człowiekiem, a tego naszemu Jackowi nie brakuje. Poza swobodnym bieganiem po ogrodowych krzaczorach obowiązkowa jest ogródkowa zabawa z psem: aportowanie piszczącej świnki, przeciąganie się, zabawa w ganianego i chowanego i co tam nam jeszcze przyjdzie do głowy. Zwykle po takiej zabawie Jack dobrowolnie idzie z nami poleżakować w domu. Poza tym pies idzie obowiązkowo na dłuższy spacer (co najmniej raz dziennie). Codziennie chodzimy gdzie indziej: czasem do miasta, czasem na pola albo do lasu, a kiedy wybieramy się gdzieś dalej, np. do Gdańska na Jarmark, zwykle zabieramy go ze sobą i zalicza spacer całodzienny. Zależy mi, żeby poznawał nowe ludzi i nowe miejsca, potrafił podróżować nie tylko samochodem, ale i pociągiem czy autobusem. 
Dotychczas zdarzyło się może kilka dni, kiedy nie wyszedł poza ogród - raz powaliła nas wszystkich grypa żołądkowa, a ze dwa czy trzy razy lało tak, że sam pies nie miał ochoty wyskoczyć dalej niż trawnik. Nie wyobrażam sobie, żeby miał całe dnie spędzać tylko na działce. Wystarcza mi jego mina, kiedy widzi w mojej dłoni szelki i smycz - sam się ustawia "do zapinania" i jeszcze pomaga, odpowiednio unosząc łapki, żeby tylko jak najszybciej pójść na spacer. Coś pięknego.

niedziela, 7 sierpnia 2016

Dlaczego własnie jack russell terier?


 
Zdjęcie niewiele ma wspólnego z tematem, ale nie mogłam sobie darować podzielenia się ze światem Bezgłowym Jackiem.

Jack Russell Terier był rasą kompletnie mi nieznaną. Wspominałam już chyba, że dotychczas mieszkały ze mną tylko koty, a wcześniej, w dzieciństwie, kolejno po sobie następujące świnki morskie i jeden szczurek. Psów się bałam - jako dziecko miałam kilka spotkań z tak zwanymi "złymi" psami, a kilka lat temu zostałam ugryziona przez owczarka niemieckiego i doświadczalnie sprawdziłam, jaką toto ma siłę szczęk. Skończyło się w miarę szczęśliwie dla mnie i niestety nieszczęśliwie dla psa (właściciel oddał go co prawda osobie, która w końcu zapewniła mu szkolenie i lepsze warunki życia, aby zredukować agresję, ale niestety psiak zginął po kilku miesiącach pod kołami samochodu).
Dwa lata temu zamieszkaliśmy z narzeczonym w jego rodzinnym domu, w którym kota być nie może pod żadnym pozorem. Na szczęście moja mama bardzo chciała, żeby koty zostały u niej, więc nie miałam rozterek, który dom wybierać. Nie umiem jednak żyć bez zwierzaka, po głowie chodziło mi, żeby wrócić do hodowania gryzoni... Narzeczony nie próbował mnie na siłę przekonywać do psa, po prostu opowiadał o zwierzakach, które mieszkały w tym domu wcześniej, potem parę razy wspominał o znajomym jacku russellu, zostawił na komputerze kilka otwartych stron internetowych ze zdjęciami i filmikami - i myśl gdzieś zakiełkowała. Decyzję podjęłam, kiedy na plaży porozmawiałam z właścicielką cudownej małej russellki, która mnie totalnie rozbroiła. Zaczęłam wyszukiwać informacje o rasie, odpowiednim wychowaniu szczeniaka itp. Nie interesowałam się wtedy kompletnie rodowodami, hodowlami, nie miałam pojęcia o pseudohodowlach, więc kiedy trafiliśmy na ogłoszenie o "naszym" psie, zdecydowaliśmy dość szybko o nawiązaniu kontaktu z właścicielką. Mieliśmy ogromne szczęście - chociaż Jack nie pochodzi z zarejestrowanej hodowli, pierwsze dwa miesiące życia spędził w super warunkach i to procentuje dzisiaj. 
Dlaczego JRT? Nie chcieliśmy psa kanapowego. Lubimy podróże i aktywne spędzanie czasu, więc chcieliśmy, żeby mógł z nami pobiegać, pójść na rower, powędrować po górach. Ja postawiłam warunek, że nie może być duży - o moim "zaleczonym" już lęku przed dużymi psami napiszę w następnej notce. Bałam się trochę legend, jakie krążą o charakterkach JRT, ale też wiedziałam, że jestem spokojna, raczej konsekwentna i cierpliwa (lata pracy w szkole robią swoje, człowiek się uodparnia na wszystko), mam chęć i czas, żeby pracować z psem... I na razie idzie super!
Gdybym przez pojechaniem po Jacka zrobiła sobie powtórkę z "Maski", pewnie bym się zawahała, ale na szczęście film obejrzeliśmy już, siedząc na kanapie razem z naszym szczeniakiem (czemu nikt wcześniej mi nie powiedział, że Jack wygląda identycznie jak Mailo!) i podwójnie się zaśmiewając! 
Ani przez sekundę nie żałowałam, że wybraliśmy JRT. Chociaż są chwile, kiedy padamy z nóg, a nasz pięciomiesięczny turbo-Jack krąży po domu w pełnej gotowości do zabawy i mówimy w żartach, że to nie pies, tylko tasmański diabeł, wiem, że żadne z nas nie zamieniłoby go na innego psa.