poniedziałek, 20 marca 2017

Co u ludzi i co na to wszystko Jack


Ostatnio dużo się u nas działo, a dla mnie "dużo" oznacza niestety też "stresująco".
Kilka weekendów spędziliśmy z narzeczonym poza domem i Jack został tylko z "dziadkiem". Zniósł to dzielnie, ale raczej na smutno. Widać, że chociaż uwielbia nas wszystkich, do młodszej części domowników, czyli nas, jest wyjątkowo przywiązany i nie lubi, kiedy zostawiamy go na dłużej, chociaż nie robi wtedy awantur, tylko częściej niż zwykle wygląda przez okno i jest odrobinę bardziej osowiały.
Zaliczyliśmy dwie większe imprezy (65-lecie ślubu moich dziadków i wesele znajomych). Na tej drugiej debiutowałam jako fotograf ślubny. Znajomi nie mieli profesjonalnego fotografa, a ja miałam być prostu gościem, ale jako że nie lubię wesel, zaoferowałam, że w wolnej chwili mogę porobić im trochę pamiątkowych zdjęć - i wyszedł mi pierwszy w życiu reportaż ślubny. Popełniłam mnóstwo błędów, schrzaniłam mnóstwo fotek, które miały spory potencjał, ale i tak jestem z siebie zadowolona. Dotychczas fotografowałam właściwie tylko inscenizacje historyczne, a to dość specyficzna i niszowa dziedzina fotografii, więc tym bardziej cieszę się z każdej okazji, kiedy mogę porobić coś innego... Nigdy nie wiadomo, kiedy i do czeka przyda mi się nieco większe portfolio. Z powodu reformy edukacji prawie na pewno stracę pracę w moim gimnazjum, a nawet jeśli nie, będę miała zmniejszoną ilość godzin, więc kto wie, czy nie warto będzie podszkolić się i zacząć dorabiać na fotografii? Jestem trochę spokojniejsza, od kiedy mam nie tylko plan B (korepetycje) i C (zmiana branży), ale i D. Nawet jeśli całkowicie stracę pracę, coś z tego na pewno wypali.
Jeden z ostatnich weekendów spędziłam też na sesji rekonstrukcyjnej - Niemcy wycofujący się przez Pomorze w 1945 roku. Niesamowite doświadczenie, wleźć z chłopakami w pełne błota okopy i naprawdę poczuć klimat tamtych czasów. Te zdjęcia z pewnością będzie można obejrzeć za jakiś czas w wersji "papierowej", ale na razie sama nie wiem zbyt wiele, tyle tylko, że do ukończenia projektu jeszcze długa droga, co najmniej kilka sesji w ciągu kolejnego roku, nie mówiąc już nawet o przygotowaniu efektów do prezentacji... Mimo to jednak jestem niesamowicie podekscytowana i wciąż nie mogę się nadziwić, jaka seria przypadków doprowadziła mnie do punktu, w którym szara i zwykła ja, nieznająca się właściwie (a przynajmniej nieznająca się do niedawna) na fotografii, robię zdjęcia do TAKICH projektów. Nigdy nawet nie mówiłam, że umiem robić zdjęcia, zdecydowanie wolałam używać słowa "lubię"...
Z powodu takiej ilości atrakcji i zmian w naszym życiu czuję się ostatnio upiornie zmęczona. Marzył mi się spokojny weekend w domu, więc oczywiście w miniony właśnie weekend wylądowałam w leśniczówce w samym sercu Borów Tucholskich na kolejnej sesji fotograficznej. Jedno szczęście, że tu przynajmniej można się całkowicie zrelaksować. Takiej ciszy nie słyszałam w żadnym innym miejscu na świecie. Kapanie deszczu, lekki szum wiatru, śpiew ptaków... A nocą mam wrażenie, że słychać nawet, jak gwiazdy świecą. Na razie relaksuję się i oddycham, starając się nie myśleć o wielogodzinnej randce z programem DxO, jaka mnie po tym weekendzie czeka. Przynajmniej oddalam się trochę od ponurych myśli o pracy i problemach rodzinno-domowych.
Zaczynam też powoli denerwować się ślubem. Pod koniec marca wybieramy się na nauki przedmałżeńskie. Chciałabym usłyszeć tam coś ciekawego i mądrego, ale nie nastawiam się zbyt optymistycznie, ot, pewnie okaże się, że to kolejna formalność dla samego papierka, chociaż ciągle mam nadzieję, że zostanę mile zaskoczona. Nie chcę tego po prostu "odbębnić". Długo czekałam (i nadal czekam z niecierpliwością) na moment, kiedy zostanę najprawdziwszą żoną mojego Ukochanego, nie jest to jednak takie naiwne: ach, och, jest tak cudownie, że na pewno wszystko będzie słodko i idealnie do końca życia. Zdaję sobie sprawę, że jeśli chcemy ze sobą wytrzymać zgodnie ze słowami przysięgi, czeka nas sporo roboty, więc wszelkie cenne wskazówki, jak dobrze żyć (na razie w trójkę z psem, ale psów chyba nauki przedmałżeńskie nie uwzględniają, niestety), są dla mnie naprawdę ważne. Poza stresem związanym z tymi nieszczęsnymi naukami wkurzam się na sto tysięcy drobiazgów: dlaczego przygotowanie zaproszeń jest takie upierdliwe, ile kupić alkoholu, żeby potem resztki nie zawalały nam piwnicy przez kolejnych 20 lat (wino pijamy sporadycznie, a wódki w ogóle i nie mamy tyle kasy, żeby na wszelki wypadek kupić trzy razy więcej i potem rozdać) , gdzie upchnąć gości z daleka (w miejscu naszego wesela nie ma już miejsc noclegowych) i tak dalej... A jak myślę o tym, że już za kilka tygodni zacznie się rozmyślanie o tortach, ciastach, tańcach, przymiarki sukienki i inne tortury, zaczynam się czasem zastanawiać, dlaczego nie weźmiemy tego ślubu cichaczem i ukradkiem? Jedno szczęście, że w gruncie rzeczy dobrze znam odpowiedź - chcę, żeby moja ukochana Babcia, która pewnie ostatni już raz przyjedzie do Polski (mieszka na stałe za granicą, przewlekle choruje i tylko tam zapewniono jej odpowiednią opiekę lekarską), mogła jeszcze jeden raz mieć wokół siebie wszystkie swoje dzieci, wnuki i prawnuki, a jest nas spora gromadka... Wiem, że po fakcie będę latać pod sufitem ze szczęścia, tylko teraz to wszystko trochę mnie przytłacza.
A teraz w końcu nawiązanie do drugiej części tytułu, czyli co na to wszystko pies?
Jack ze spokojem znosi moje huśtawki nastrojów. Tęskni, kiedy za długo nie ma mnie w domu, ale doskonale go rozumiem: sama wolałabym spędzać w pracy kilka godzin, a nie np. 12, kiedy się tak złoży, że po lekcjach wypadnie wywiadówka albo szkolenie. Mały leży spokojnie, kiedy debatujemy na tematy związane z weselnymi pierdołami, ale kiedy zaczynam się zbytnio frustrować, wkracza do akcji i robi wszystko, żeby odwrócić naszą uwagę. Czasem robi się nieco zbyt natrętny: podgryza (ja z tym walczę i nie pozwalam, ale dwaj Panowie są mało konsekwentni i czasem traktują to jako zabawę, a czasem się wkurzają, więc nic dziwnego, że pies do końca ogarnia, że taka forma zabawy nie jest akceptowalna), skubie nogawki i ściąga nam z nóg skarpety, kiedy leżymy na kanapie. Widać, że nasze emocje mocno na niego wpływają. Kiedy (rzadko, ale jednak) łapię jakiegoś paskudnego doła, przychodzi i próbuje mnie rozbawić - to w wersji z zabawką w pysku - albo pocieszyć, wówczas uzbrojony w jęzor do lizania po uchu. Często też okazuje się, że odreagowuje różne nasze emocje i stresy dzień albo dwa później, kiedy ma sto razy więcej energii niż zwykle, nie potrafi położyć się i odpocząć, pomrukuje pod nosem i poszczekuje bez żadnego sensownego powodu... Wrażliwe to nasze stworzenie. Jack motywuje mnie do pracy nad sobą: nie poddawać się dołom, bo i pies robi się smutny, nie dać się zawodowym, domowym i ślubnym nerwom, bo i zwierzak robi się od razu bardziej nerwowy. Czasem mam wrażenie, że Mały jest przekonany o tym, że wszystko, co robimy, zależy od niego, więc musi nas pocieszać, rozbawiać i uspokajać. Psi egocentryk, który ma tendencje do brania na siebie winy za całe zło świata. Nie bardzo wiem, jak mu wytłumaczyć, że poza psem mamy jeszcze (niestety) inne życie, więc w takich chwilach gawędzimy sobie uspokajająco na kanapie albo szalejemy - to znaczy pies lata z wywieszonym jęzorem i poluje na piłeczkę, a ja medytuję i trenuję długie rzuty przez korytarz do sąsiedniego pokoju... I po kilkunastu minutach tego czy tamtego powoli robi się spokojniej i lżej na sercu. Moim i psim.

piątek, 10 marca 2017

Szort z marca: a co u ludzi?

Ludzie mają się całkiem dobrze. Ludzki Pan (wybaczcie, musiałam!) w lutym miał sesję, więc całkowicie wypadł z życia, a Ludzka Pani 3 z 4 weekendów spędziła na robieniu zdjęć, a w pozostałych wolnych chwilach te zdjęcia obrabiała. Marzec miał być czasem na relaks i czasem dla psa, ale...
Wyszło na to, że startujemy z naukami przedmałżeńskimi (mężowie, żony - bać się?);
poza tym za tydzień kolejna sesja fotograficzna;
kupiliśmy steper i zaczęliśmy ćwiczyć, nie mogąc już wykręcać się obrzydliwą pogodą i równie obrzydliwym katarem;
zamówiłam dla Jacka super szelki i smycz z amortyzatorem, a dla siebie pas biodrowy do podpięcia tego ustrojstwa i zaczęliśmy BIEGAĆ! Tak, biegać. Pierwszy raz w życiu biegam dobrowolnie i sprawia mi to przyjemność.
Więcej jutro, akurat ten weekend naprawdę w końcu mam wolny!