czwartek, 14 grudnia 2017

O braku pomysłu i pierniczkach

Ostatnio milczymy, ale robimy to "świadomie" i czuję potrzebę, żeby wytłumaczyć, dlaczego. Otóż - wciąż nie mogę znaleźć swojego pomysłu na bloga. Jak wspomniałam, nie czuję się na siłach kontynuować bloga stricte "psiego", bo nie jestem specjalistą z zakresu kynologii, nie mam w otoczeniu zaprzyjaźnionych psiarzy, po prostu trafił mi się cudowny, kochany i mało problemowy psiak... A czy chcielibyście co dwa - trzy dni czytać o tym, jak bardzo uwielbiam to małe, słodkie, już prawie dwuletnie już futro? Pewnie nie.

Nie zawieszam bloga. Po prostu porządkuję w głowie pomysły, o czym mogę i chcę pisać.

Nie wspominałam chyba o tym, że jestem jednym z blogowych dinozaurów i może tak ciężko mi się odnaleźć we współczesnym blogowym świecie. Zaczęłam pisać kilkanaście lat temu, kiedy jedyną dostępną w Polsce platformą dla blogerów był blog.pl, a ilość zarejestrowanych adresów była niższa niż 500... Było nas mało i w tamtym czasie miałam wrażenie, że wszyscy "kojarzyli" (oczywiście w sensie internetowym) wszystkich. Większość "dorosłych" blogerów z tamtych czasów wydała książki. Nagle blogi stały się czymś popularnym, skończyło się pisanie dla siebie i garstki znajomych, ruch na stronie znacząco wzrósł... A wówczas wielu z nas sobie tego po prostu nie życzyło, bo blog w pierwotnej formie był czymś naprawdę osobistym, intymnym. Tacy jak ja (czyli "młodzi" - wówczas miałam kilkanaście lat! - podziwiający tych "znanych" i "wielkich"), bez dorobku i umiejętności dających nam szansę na sukces w tym nowym blogowym świecie, mieli do wyboru trzy opcje - albo dalej prowadzić swoje internetowe dzienniki i opowiadać o prywatnym życiu czytelnikom (ale było ich już nie kilkunastu albo kilkudziesięciu, ale kilkuset - nie zawsze przyjaźnie nastawionych do autora), albo wycofać się i zacząć znów pisać tylko "w ukryciu", albo dostosować się, zaakceptować umasowienie (jest takie słowo?) i komercjalizację blogów. Ja wybrałam to drugie - na pierwsze nie miałam odwagi, a na trzecie - umiejętności, pomysłu i możliwości. Przez jakiś czas mój blog był chroniony hasłem i to się świetnie sprawdzało, potem nieco dorosłam, poszłam na studia, zakochałam - po raz pierwszy, drugi, trzeci, skończyłam studia i znów się zakochiwałam, odkochiwałam, poszłam do pracy... Pracy, która okazała się być kolejną pasją. Wyszło jakoś tak, że miłości i pasje zeżarły cały mój dostępny czas wolny - i tak zostało do dziś.
Kilka lat temu moje życie zdecydowanie się ustabilizowało, ale dopiero kiedy w naszym domu pojawił się Mały Jack, wróciła mi chęć pisania. Niestety, czasu nie zrobiło się wcale więcej, więc uznałam, że założę bloga psiego, na którym od czasu do czasu, bez jakiejkolwiek presji z zewnątrz, będę pisała o życiu z małym turbo-pieskiem. Kiedy okazało się, że temat jest na tyle wąski, że mam ochotę pisać więcej, ale nie bardzo jest o czym, zaczęłam myśleć o poszerzeniu "profilu" bloga, powstała "Rodzina dwa plus pies" - i na tym utknęłam. Żeby zacząć tworzyć bloga lifestylowego z prawdziwego zdarzenia, to znaczy naprawdę pisać o życiu w rodzinie dwa plus pies, musiałabym przełamać opór przed upublicznieniem tego, co zawzięcie chroniłam przez kilkanaście lat. Wiecie, chcę to zrobić. Chcę zacząć pisać o sobie! Tylko zupełnie nie wiem, jak się zabrać do rzeczy. Zacząć od tego, kim jest nasza trójka? Zacząć pisać o naszych nietypowych (jak mi się przynajmniej wydaje) pasjach? Hę?
Chrząknęłam sobie do wewnątrz i utknęłam.
Gdybym cofnęła się w czasie o jakieś czternaście, piętnaście lat, mogłabym zapytać moje liczne wówczas grono czytelników o radę. Dziś chyba nie miałoby to sensu - ze statystyk wyczytuję, że mam wąskie, ale stałe i wierne grono czytaczy... milczących. Nie piszę tego z wyrzutem, zdaję sobie sprawę, że na moim blogu nie bardzo jest co komentować. Wiem tylko, że muszę sama ze sobą poważnie pogadać i zdecydować się: czy zostać mimo wątpliwości przy opcji bloga o Jacku z nieznacznym dodatkiem czynnika ludzkiego, czy zrobić rewolucję i pokazać siebie.

Zwyczaj mam taki, że kiedy chcę pomyśleć, biorę się za gotowanie... A skoro zimy za oknem ani śladu, trzeba było ją trochę zachęcić i tradycyjnie przypierniczyć. Pierniczkami przypierniczyć. W tym roku działaliśmy na 12 odnóży - dwie pary rąk ludzkich (na fotce, cykanej oczywiście smartfonem, bo tylko to miałam pod ręką, uwieczniony kawałek mojej mamy) i dwa futra: Jack i jego "kuzyn", Koresław. Była jeszcze kot Czesław (przemianowana przez moją mamę, pewnie ze względu na płeć niemęską, na Zuzannę), ale siedziała na parapecie i nie weszła w kadr, bo zasadniczo psami gardzi i w ich obecności nie opuszcza okolic okna. Widać, kto się najbardziej angażuje w robotę! Ciężką pracę Mały odchorował w domu, najpierw pod kocykiem, a potem perfidnie rozkładając się na mojej poduszce.