środa, 28 grudnia 2016

Świąteczne dekoracje DIY

... z lekka po terminie i z przymrużeniem oka.

Na początek dekoracje z roku 2015:


Choinka jakaś taka smutna, bez wyrazu...


Szopka zdecydowanie zbyt statyczna...

Trzeba to zmienić. 
Czego potrzebujemy?



Ten dekorator wnętrz sprawi, że Wasze święta nigdy już nie będą takie same!

Po pierwsze, choinka. Nie wystarczy, żeby zawiesić na niej bombki. Wisieć mogą też inne... elementy. Nie muszą nawet wisieć na choince. Mogą też znaleźć się obok, zamocowane do w połowie zeżartego (już wcześniej, a nie na potrzeby tego zdjęcia) gumowego hot-doga, z kolei zamocowanego do niezawodnej ludzkiej ręki.



Gwiazdor? Eee? To nie jest Gwiazdor!


TO jest Gwiazdor!


Zamiast nudnej, wełnianej skarpety zawieszonej nad kominkiem skarpeta w nowej, ulepszonej wersji...


Po co ustawiać na stole świecę? Grę świateł można uzyskać zupełnie innymi sposobami...


A szopka? W szopce muszą być przecież ŻYWE zwierzątka. Właściwie żywe zwierzątko (jedno, ale jakie!) doskonale zastąpi całą szopkę.


Które świąteczne dekoracje wybierzecie - nudy z 2015 czy Do It Yourself z 2016?
 

wtorek, 27 grudnia 2016

Pierwsze święta z psem




Jack "uświąteczniony". Nie bawię się w domalowywanie czegokolwiek do zdjęć, ale nie dysponowaliśmy akurat czapką Mikołaja, a to spojrzenie mówiło wyraźnie: to JA  jestem Twoim prezentem... No i uznałam, że w końcu musi być ten pierwszy raz. Sezon malarski uważam za otwarty!


 Nasz pies robi się coraz słodszy. Nie wiem, jak to możliwe, bo przecież od dłuższego już czasu mam absolutną pewność, że jest najcudowniejszym, najmilszym i najsłodszym właśnie futrzakiem świata, ale w te święta pobił wszelkie ustanowione przez siebie rekordy. Zyskał kilka nowych przydomków (zwyczajowe "Mysz" zmieniło się już w "Mysz Kłębkową" i oznacza Jacka zwiniętego w mały, słodki, rudo-biały kłębek łypiący okrągłymi oczami) i grono nowych miłośników... Mamy sporo gości, a właściwie to nie tyle gości, co dojeżdżających domowników - bałam się więc trochę, jak Mały zniesie cały ten chaos i harmider. Okazuje się, że nie ma z tym absolutnie żadnego problemu. Pomijając kilka chwil, kiedy nie do końca radziliśmy sobie (my!) z opanowaniem psich emocji, było fantastycznie.
Przez większość świąt Mały był po prostu... nie wiem, jak to nazwać. Chyba sobą. Czyli małym, ciekawskim stworzeniem, którego wszędzie pełno i które wszystko musi dokładnie obejrzeć i obwąchać. Uwielbiam jego spojrzenie, kiedy coś nowego go zaciekawi! Staje wtedy na wprost człowieka albo rzeczy, która zwróciła jego uwagę (wówczas patrzy na rzecz i co chwilę obraca się w stronę człowieka, który znajduje się w pobliżu, jakby prosił o wyjaśnienie) i lekko przechyla główkę, czasem do tego jego zamruczy z lekko pytającym zaśpiewem, jakby chciał z nami pogadać, o co tak właściwie chodzi. Poza tym zrobił się z niego straszliwy pieszczoch - w domu znalazło się o wiele więcej rąk do głaskania, więc przez większość dnia biegał tylko od krzesła do kanapy, żeby każdemu czule spojrzeć w oczy z niemym pytaniem: "nie jest ci przykro, że teraz pójdę dać się poprzytulać komuś innemu?". Kiedy był zmęczony, zwijał się w kłębek, najczęściej obok kogoś z domowników albo w swoim legowisku, i zasypiał, wzdychając ciężko, jakby ubolewał, że przez ten krótki czas kimania na pewno minie go coś absolutnie fantastycznego.
W czasie Wigilii pożarł swojego gryzaka i porcję karmy, a potem położył się pod stołem, tak aby mieć na oku wszystkie nasze stopy (wiadomo, fetyszysta). Nie przeszkadzał, nie żebrał o jedzenie. 
Właściwie to nie wyobrażam sobie, jak do tej pory mogliśmy spędzać święta bez niego, mam wrażenie, że jest z nami od zawsze. Tylko kilka drobiazgów trzeba było zmienić i "dostosować" do psiej obecności - szopka, zamiast pod choinką, wylądowała na szafie - Jacka nieco za bardzo ciekawiło sianko i figurki, wystarczyła sama wizja wygrzebywania Jezusa z psiego pyska i uznaliśmy, że lepiej nie kusić losu. Poza tym unikamy zostawiania Małego samego w salonie, choinkowe bombki są dla niego dość intrygujące. Nie próbuje ich zjadać, na szczęście, ale podejrzliwie obwąchuje, namiętnie za to kradnie z choinki wstążeczki i gania z nimi po mieszkaniu, jakby dostał najlepszą zabawkę. Przyznam jednak, że byłam przygotowana na dużo większe kłopoty ze świątecznymi dekoracjami.
Prawdziwym problemem okazał się tylko, tak jak się spodziewałam, psi entuzjazm na widok dzieci. O tym, że Jack kocha dzieci, wiemy już od dawna, ale dopiero w te święta mieliśmy okazję sprawdzić w warunkach domowych, jak bardzo. Od nadmiaru emocji Mały cały się trząsł, a puszczony luzem skakał ze szczęścia, na ludzi oczywiście, i usiłował zalizać ich na śmierć. Przez pierwszą godzinę po przyjściu dzieciaków trzeba go było trzymać na kolanach. Kiedy trochę się uspokoił, zabawa zaczęła się od nowa - do maluchów przyszedł Gwiazdor. Taki przebrany, jak na mój gust dość upiorny. Przez całe kilka minut jego wizyty pies darł się jak opętany, wijąc się na moich kolanach. Do wtóru mu zaczęło wyć też młodsze z dzieci, więc przez moment było dość hałaśliwie. Na szczęście po tym Jack uspokoił się, wieczorem i następnego dnia zachowywał się już zdecydowanie spokojniej - nie skakał na ludzi, nie próbował ich lizać po uszach (a przynajmniej nie bez przerwy), więc można to uznać za spory sukces. 
Piszę, że spodziewałam się problemów ze skakaniem, bo właściwie mimo moich planów na razie nie ma jak tego Jacka oduczyć - kiedy przychodzą goście, pies jest zachęcany do skakania i lizania, bo taki słodki, taki malutki... Tylko że dla kilkulatka aż taki malutki to on nie jest, a skacząc z rozpędu na dziecko może je bez problemu przewrócić. Może po doświadczeniach z tegorocznych świąt w końcu coś ustalimy i popracujemy nad jego okazywaniem radości?  

Miało być nie tylko o Jacku, ale okazało się, że Mały zdominował wątek świąteczny. Jutro lub pojutrze napiszę więcej o tym, jak wyglądały te święta dla ludzi i co z planami na Nowy Rok.




 A tu wersja "prawdziwego" Gwiazdora, niestety cykane nie przeze mnie i komórką, więc pies pokazał swoją prawdziwą naturę i świeci oczami...
 

sobota, 10 grudnia 2016

... i grudzień!

A wraz z grudniem nowe pomysły i plany na bloga.

Z pewnością nie zabrzmi to dobrze, jeśli napiszę, że prowadzenie tylko i wyłącznie psiego bloga okazało się dla mnie bardzo ograniczające? Nie dlatego, że nie mam ochoty pisać o Jacku. Mogłabym o nim pisać - w kółko tak samo: że jest najsłodszy, najcudowniejszy; że nauczył się tego i tamtego, że weterynarz powiedział... Uświadomiłam sobie tylko, że Ameryki nie odkryję. Nie wydaję majątku na psie akcesoria, więc recenzji nie będzie. Nie testuję przeróżnych karm i smaków, więc tu - też nie bardzo. Nie znam się na psim żywieniu, zdrowiu, nie trenujemy z Małym żadnych sportów, nie uczę go sztuczek, a raczej rzeczy, które są nam przydatne w codziennej "współpracy"... Nie mam więc zapędów na prawdziwą blogo-psiarę. My sobie po prostu żyjemy, zakochani w Małym, rudo-białym piesku, który zmienił nasze życie diametralnie - ale bardziej życie emocjonalne, jeśli można tak powiedzieć. Po prostu w domu pojawiło się o wiele więcej miłości i radości. Sam rytm życia zmienił się naprawdę nieznacznie, po prostu zamiast spaceru we dwoje mamy spacer z psem, zamiast kupowania nie całkiem potrzebnych nowych ciuszków dla ludzi mamy poszukiwania doskonałej psiej kurtki, zamiast wyjścia na kebaba, kiedy nie chce się nam gotować - zamawianie porządnych psich chrupek; cała ta zmiana zaszła w sposób oczywisty i całkowicie bezboleśnie. 
Z pewnością nie są to tematy, na które można by pisać w nieskończoność.
Poważniejsze "psie" tematy są poruszane na innych blogach i wolę się tam udzielać jako komentator, niż "przepisywać" te teksty u siebie, zwłaszcza jeśli absolutnie zgadzam się z poglądami autora.

Przemyślałam temat wzdłuż, wszerz i poprzek. 
Mały, słodki piesek właśnie wpakował mi się pod kołdrę i grzeje stopy (mrrr!), ja powoli układam świąteczne menu, wspominam swój wczorajszy sen proroczy, w którym wyśniłam, że dominującym kolorem na weselu będzie wrzos, planuję poniedziałkowe zajęcia z dzieciakami, cieszę się już z koncertu Michała Jelonka i Gwiezdnych Wojen, które nas czekają za dobry tydzień, robię w głowie przegląd gwiazdkowych prezentów i upewniam się, czy wszystko w komplecie... W międzyczasie rozczulam się, bo spod kołdry słychać rytmiczne pomlaskiwanie - Małemu pewnie śni się podżeranie kawałków banana...
I sami widzicie - że coraz trudniej byłoby mi pisać tylko o psie.
Jack stał się po prostu częścią życia i nie chcę wycinać i opisywać tylko i wyłącznie sytuacji z jego udziałem. Zamierzam nieco poszerzyć zakres tematyczny bloga, niech to będzie szeroko pojęty lifestyle. To, co mnie zajmuje i pasjonuje i to, czemu poświęcam najwięcej czasu i uwagi. Oczywiście, że Jack będzie się pojawiał bez przerwy - czy to jako tło wydarzeń, czy gwóźdź programu.

Na rozgrzewkę kilka migawek z życia, cykane oczywiście komórką, bo lustrzanki akurat nie było pod ręką.
(Skoro już jestem przy temacie cykania, uroczyście postanawiam, że będę się starała robić zdjęcia czymś porządniejszym niż telefon. Te komórkowe jestem w stanie strawić tylko i wyłącznie z wąską czarną ramką i z filtrem vintage, bo inaczej nędzna jakość aż bije po oczach, ale ile można oglądać fotek robionych dokładnie tak samo?)

Po pierwsze, nie lubię klasycznego zawijanego makowca, ale co to za święta bez maku? W ramach kompromisu z samą sobą i w ramach pocieszenia dla domowników wyniuchałam na Kwestii Smaku takie cudo i niedawno przeprowadziłam próbę generalną. 


Ta wersja jest nieco uboższa od oryginału o bakalie i dodatki, chodziło mi bardziej o sprawdzenie, czy uda mi się uzyskać kształt gwiazdy - i wyszło całkiem obiecująco. Jack, ze swoim zamiłowaniem do ciast drożdżowych, usiłował od razu poczęstować się kawałeczkiem, ale na szczęście tym razem byłam szybsza. 
Skoro już jestem przy tematach świąteczno-ciasteczkowych, za nami pierniczenie. Co roku umawiam się z mamą na wspólne pieczenie, potem dzielimy ciacha po połowie i każda ukrywa swoją część u siebie w domu. Tuż przed świętami dekorujemy je (niezależnie od siebie) i potem porównujemy efekty. W tym roku wyszło nam w sumie 11 blach pierniczków! Byłyśmy na tyle bohaterskie, że prawie nic nie podżerałyśmy i kilkanaście ciastek się nie zmieściło do naszych pierniko-schowków, więc próbka była już z okazji Mikołaja. Niestety nie zostały uwiecznione na zdjęciu - razem z narzeczonym najpierw "uwspólniliśmy" naszą nadwyżkę w salonie, a potem w nocy wyjedliśmy wszystko, zanim dotarłam tam chociażby z komórką.
Na zdjęciu poniżej Czesław przeprowadza kontrolę jakości. Nie widać tego na zdjęciu, ale kiedy pierniczki są dobre (to znaczy pachną dobrze), Czesław wydaje się z siebie dźwięki zadowolonej wiertarki.


A tu Jack przyszedł się poskarżyć: dlaczego TO CZARNO-BIAŁE ZŁO może siedzieć na krześle, kiedy robicie jakieś dobre żarcie, a kiedy tylko JA wskakuję na taborecik, słyszę to znienawidzone "pies na dół"?

sobota, 3 grudnia 2016

Listopad

Listopad minął, na szczęście, bardzo szybko. Szczerze - byłam przekonana, że COŚ wówczas napisałam. Jakąś krótką notkę o nowych, dzikich pomysłach mojego psa, cokolwiek, a tymczasem widzę, że milczeliśmy dłużej, niż mi się wydawało. 
Po pierwsze, wciągnęła mnie październikowa sesja fotograficzna (nadal jeszcze nie przygotowałam wszystkich zdjęć). Po drugie, remont piwnicy. Jack wciąż jest chyba przekonany, że budujemy dla niego podziemny plac zabaw, próbuje wedrzeć się tam podstępem i urządzić dziki slalom między wiadrami, pudłami i workami pełnymi tajemniczych rzeczy.
Z mocnych postanowień fotografowania psa nic nie wyszło. Właściwie to w listopadzie nic nie wyszło z żadnych postanowień. Gdyby nie pies, cały miesiąc wyglądałby dokładnie tak samo: poranek, deszcz, człapanie do pracy, człapanie z pracy, książka i herbata. Tymczasem jednak Jack dostarczył nam kilku atrakcji.

Co nowego?
Mały ma już prawie 9 miesięcy i zdecydowanie nie jest malutkim szczeniorem. Kiedy jeszcze był w fazie demonicznej puchatej kulki, która siała zniszczenie, gdziekolwiek się pojawiła (gremlin...?), nieraz myślałam, że chciałabym, żeby już dorósł... A teraz oglądam jego zdjęcia ze szczenięctwa i pamiętam tylko, że był kochany i słodki. Aż szkoda, że rośnie tak szybko.
Właściwie w tej chwili Jack jest dość bezproblemowy. Nie liczę pojedynczych ekscesów z kradzieżami i namiętnym przeżuwaniem skarpet czy kapcia, bo to ewidentna próba zwrócenia na siebie uwagi - upomniany natychmiast porzuca zdobycz i przychodzi do mnie albo wręcz przeciwnie - chwyta zdobycz w zęby i zaczyna dziką gonitwę między meblami i to drugie akurat zwykle ma miejsce wtedy, kiedy z braku czasu mało się nim zajmujemy. 
Po serii kradzieży rogalików i innych ludzkich smakołyków zabroniliśmy mu dostępu do stołu, ale problemy żołądkowe trwały, więc po naradzie z weterynarzem odrobaczyliśmy go miesiąc wcześniej, niż powinniśmy - i podziałało. Pani wet podejrzewa, że przy Jackowym upodobaniu do memłania kocich kup (jego ulubione zdobycze podwórkowe) problem może się powtarzać, więc w razie czego lepiej odrobaczać go częściej, gdy tylko pojawią się problemy z brakiem apetytu i wymioty. Ja tymczasem usiłuję być bardziej cwana od psa i sprzątam nasze podwórko z pamiątek po kotach sąsiadów, ale nie ukrywam, że Jackowe oko (i nos) działają sprawniej niż ja i czasem coś przegapię, więc cóż... Chyba faktycznie pozostanie nam awaryjne odrobaczanie. Mały tak kocha sprinty po podwórku, że na pewno mu tego nie zabronię.
Poza tym jest super, coraz lepiej się z Małym dogadujemy. To niesamowite, ile taki psiak rozumie! Prawie 9-miesięczny terier wykonuje bez problemu większość poleceń, w razie czego potrafi zająć się sam sobą, ma ze 2 zabawki, które sam sobie rzuca i aportuje (tak, jak go kiedyś na tym przyłapię, spróbuję nakręcić filmik); kiedy wołam go z podwórka do domu, w 9 przypadkach na 10 przybiega od razu i poddaje się potulnie brutalnym zabiegom wycierania łap i brzucha. Dla banana (sezon na arbuzy niestety skończony) wykona wszystkie sztuczki jednym ciągiem, z prędkością światła. Bardzo lubi szukanie zabawek i ludzi - czasem chowam mu jego ulubioną zabawkę i na komendę "szukaj" Mały zaczyna przetrząsać cały dom. Radzi sobie całkiem nieźle. Uwielbia też "szukaj pana/pani", w listopadzie najłatwiej było nas znaleźć pod kołdrą, więc w pierwszym momencie zawsze daje nura do łóżka, tak na wszelki wypadek. 
Właściwie przestał już podgryzać, przynajmniej mnie, bo połapał się, że to oznacza natychmiastowy koniec zabawy. Niestety podgryza wciąż domowników płci męskiej - bo naszych dwóch mężczyzn uparcie bawi się z nim w gryzienie rąk. Cieszę się tylko, że połapał się, że w ten sposób wolno się bawić tylko z nimi.  Ostatnio opanował dawanie łapy, chociaż właściwie go tego nie uczyłam, tylko mówiłam "łapka" i "druga" przy zakładaniu szelek albo czyszczeniu łap właśnie i sam cwaniak wykombinował, o co chodzi. 
Na spacerach reaguje na"prosto", "słup" (to znaczy po naszemu, że ma ominąć przeszkodę z tej samej strony, co ja idę) i enigmatyczne "tam" z pokazaniem przeze mnie kierunku, ale wciąż jeszcze jego ulubiona komenda to "szybko". "Powoli" niestety nadal nieopanowane. Na szczęście jednak na spacerach nie ciągnie (...za bardzo) i zachowuje się cywilizowanie. Ma ochotę obskakać wszystkich ludzi i psy, ale krótkie "nie" zwykle go nieco w tych zapędach hamuje, chyba że mijany człowiek sam zainicjuje z nim kontakt, co zdarza się bardzo często. Niedawno kupiłam mu czarną kurtkę przeciwdeszczową z kapturem, wygląda jak mroczny jedi (albo upiór pierścienia) i od tego czasu ludzie i psy zaczepiają nas nieco rzadziej, na szczęście.
Pozostało nam kilka celów: to nieszczęsne "powoli" na spacerach (od wiosny planujemy rower, więc się przyda), nauka komendy "na miejsce" (jeszcze w ogóle nie zaczęliśmy) i najgorsze z najgorszych: opanowanie szaleństwa w czasie wizyty gości. Jack tak kocha ludzi, że godzinami nie daje im spokoju. Niestety goście nie chcą z nami współpracować - proszę, żeby ignorowali psa i nie witali się z nim, póki skacze jak szalony, ale niestety nakręcają go dodatkowo i zachęcają do szaleństwa. Po półgodzinie mają dość i wtedy nagle pada hasło "zrób coś z tym psem", ale pies jest już tak nakręcony, że po prostu ciężko go wyciszyć. Nie chcę izolować Małego w czasie wizyt gości, ale chyba będę musiała to wszystko poważnie przemyśleć, bo jeśli kiedyś skoczy z rozpędu na dwulatka, może się to źle skończyć. 

Nie wyobrażam sobie dziś, jak mogłam kiedyś żyć bez psa. Koty są cudowne, uwielbiam moje mruczadło z poprzedniego domu, ale Jack... to Jack. Czasem mam wrażenie, że to mały człowieczek, taki nastolatek z ADHD, który tyle chciałby nam powiedzieć, ale zupełnie nie wie, jak, więc PATRZY, liże po rękach i wykonuje sto tysięcy fikołków, żeby pokazać, jak fajnie żyć. Nam też coraz fajniej się żyje, właśnie dzięki niemu. Jedno włochate biało-rude pięć kilo, ale życie stało się z nim zupełnie inne.