niedziela, 24 września 2017

Dwa plus pies,

czyli, zgodnie z obietnicą, ostatni post o ślubie.

Zacznę od tego, co się nie zmieniło.

Nie zwracamy się do siebie "żono", "mężu". Kiedy słyszę słowo "mąż", mam dzikie napady śmiechu, niestety. Mąż, super, ale jaki, czyj? Że niby mój? Hmmm. Pierwszą słowno-mężową wpadkę zaliczyłam już na własnym weselu, kiedy pani z obsługi częstowała gości jakimś pieczonym prosięciem, podeszła do mnie (samotnie pożerającej ciasto przy stoliku młodej pary) i zapytała: 
- Czy odłożyć kawałek szynki dla męża?
Na widok mojej konsternacji uzupełniła:
- Dla PANI męża.
Ach, no tak.

Nie zmieniło się też to, że nadal (i bez żadnych podtekstów) uwielbiam kiszone ogórki i to, że jem je, kiedy tylko mogę, nie oznacza, że Jack będzie miał ludzkie rodzeństwo. I tak, czasem krótko po wykończeniu słoika sięgam po tabliczkę gorzkiej czekolady. Pomiędzy jednym a drugim wypijam na szczęście herbatę. 
Nie zmieniłam nazwiska. 

Nie stałam się aniołem cierpliwości, nie zaczęłam sprzątać w domu.

Pies nie stał się wcale spokojniejszy, chociaż ma teraz "legalną" rodzinkę i nie musi, biedaczek, żyć z dzikusami na KOCIĄ łapę. Słyszał ktoś kiedyś o terierze, któremu dobrze się żyje na kocią łapę? Nie? No właśnie.

Nadal nie lubię wesel, chociaż moje własne uważam za zdecydowanie najlepsze, jakie można sobie wyobrazić, i naprawdę dobrze się na nim bawiłam. Jestem jednak przekonana, że nie da się nas przebić i wszystkie inne wesela były, są i będą torturą trudną do przetrwania. 

Co się zmieniło?

Nazwisko mojego męża :-) 

I właściwie to wszystko.

Chociaż... zmienił się też blog, ale to już nie z powodu ślubu. Jak widzicie, powoli odchodzę od formuły psiego bloga. Coraz bardziej uświadamiam sobie, że jest tyle spraw, które mnie zajmują, tyle obserwacji, którymi chciałabym się podzielić, a które nie zawsze wiążą się z Jackiem... Mam to szczęście, że mój pies nie sprawia szczególnych problemów, nie funduje nam w życiu żadnych dramatycznych zwrotów akcji. Żyjemy sobie miło i na ogół spokojnie. Nie mam też wiedzy, by pisać o sprawach związanych z psami w ogólności. Okazało się, że przy ograniczeniu tematyki bloga do Małego Jacka, pisałabym tak jak dotąd - raz na miesiąc - głównie o przyjemnostkach i spacerach, a tymczasem mam ochotę (i potrzebę), by pisać znacznie więcej! Wyzwalaczem tego stanu był, oczywiście, ślub - w którym pies nie brał udziału. (Podczas całej uroczystości i wesela myśleliśmy o nim jednak bez przerwy, więc do ślubnego albumu zostanie dołączone zdjęcie Małego w fioletowej (pod kolor moich ślubnych dodatków) muszce. Jack paradował w niej w dniu ślubu od rana, ale kiedy wychodziliśmy do kościoła, został uwolniony, żeby przypadkiem nie próbował jej w samotności zeżreć.) Jak się okazuje, od pisania o ślubie swobodnie odpływałam w kierunku myśli o pracy (tu sporo zmian, ale o tym w innym poście), coraz częściej w wolnych chwilach eksperymentuję w kuchni (czego nie należy mylić z gotowaniem; gotuję z zamiłowania od ładnych kilku lat, ale ostatnio tworzę zupełnie nowe rzeczy i to już zahacza o eksperymentalizm), myślę o nowych projektach fotograficznych... i ciężko mi to wszystko przemilczać.
W związku z tym myśl, która nachodziła mnie od dawna, została wprowadzona w życie. 
Zamiast bloga "Pies, my i cała reszta" startuję z tytułem "Rodzina dwa plus pies". Bo jesteśmy rodziną, co do tego nie mam wątpliwości. Nie dorobiliśmy się (i na razie nie planujemy tego zmieniać) dwójki dzieci, żeby było ładne 2 + 2 (i 500+), ale czujemy się rodziną, budujemy ją i wzmacniamy, a jednym z najważniejszych elementów wzmacniających jest właśnie Mały Jack - najlepszy na świecie przyjaciel, przytulanka, motywator do ruszenia tyłka z kanapy, rozweselacz, mistrz upierdliwości, wszystko w jednym.
Zamierzam pisać o życiu całej naszej trójki. Na pewno będzie jeszcze dużo o Jacku! Półtora miesiąca milczenia na blogu przyniosło mi też mnóstwo innych wrażeń, refleksji i tematów, o których koniecznie chcę napisać. Gotujcie się!

Aby zamknąć wątki ślubne, kilka zdjęć z samej uroczystości. Wszystkie poza pierwszym (które zrobiłam ja) i ostatnim wykonał Łukasz z Reenacting Photography, mój fotograficzny guru. Ostatnie to oczywiście selfie wykonane przez mojego mądrego pieska, ja tylko pomagałam mu trzymać aparat.