środa, 28 grudnia 2016

Świąteczne dekoracje DIY

... z lekka po terminie i z przymrużeniem oka.

Na początek dekoracje z roku 2015:


Choinka jakaś taka smutna, bez wyrazu...


Szopka zdecydowanie zbyt statyczna...

Trzeba to zmienić. 
Czego potrzebujemy?



Ten dekorator wnętrz sprawi, że Wasze święta nigdy już nie będą takie same!

Po pierwsze, choinka. Nie wystarczy, żeby zawiesić na niej bombki. Wisieć mogą też inne... elementy. Nie muszą nawet wisieć na choince. Mogą też znaleźć się obok, zamocowane do w połowie zeżartego (już wcześniej, a nie na potrzeby tego zdjęcia) gumowego hot-doga, z kolei zamocowanego do niezawodnej ludzkiej ręki.



Gwiazdor? Eee? To nie jest Gwiazdor!


TO jest Gwiazdor!


Zamiast nudnej, wełnianej skarpety zawieszonej nad kominkiem skarpeta w nowej, ulepszonej wersji...


Po co ustawiać na stole świecę? Grę świateł można uzyskać zupełnie innymi sposobami...


A szopka? W szopce muszą być przecież ŻYWE zwierzątka. Właściwie żywe zwierzątko (jedno, ale jakie!) doskonale zastąpi całą szopkę.


Które świąteczne dekoracje wybierzecie - nudy z 2015 czy Do It Yourself z 2016?
 

wtorek, 27 grudnia 2016

Pierwsze święta z psem




Jack "uświąteczniony". Nie bawię się w domalowywanie czegokolwiek do zdjęć, ale nie dysponowaliśmy akurat czapką Mikołaja, a to spojrzenie mówiło wyraźnie: to JA  jestem Twoim prezentem... No i uznałam, że w końcu musi być ten pierwszy raz. Sezon malarski uważam za otwarty!


 Nasz pies robi się coraz słodszy. Nie wiem, jak to możliwe, bo przecież od dłuższego już czasu mam absolutną pewność, że jest najcudowniejszym, najmilszym i najsłodszym właśnie futrzakiem świata, ale w te święta pobił wszelkie ustanowione przez siebie rekordy. Zyskał kilka nowych przydomków (zwyczajowe "Mysz" zmieniło się już w "Mysz Kłębkową" i oznacza Jacka zwiniętego w mały, słodki, rudo-biały kłębek łypiący okrągłymi oczami) i grono nowych miłośników... Mamy sporo gości, a właściwie to nie tyle gości, co dojeżdżających domowników - bałam się więc trochę, jak Mały zniesie cały ten chaos i harmider. Okazuje się, że nie ma z tym absolutnie żadnego problemu. Pomijając kilka chwil, kiedy nie do końca radziliśmy sobie (my!) z opanowaniem psich emocji, było fantastycznie.
Przez większość świąt Mały był po prostu... nie wiem, jak to nazwać. Chyba sobą. Czyli małym, ciekawskim stworzeniem, którego wszędzie pełno i które wszystko musi dokładnie obejrzeć i obwąchać. Uwielbiam jego spojrzenie, kiedy coś nowego go zaciekawi! Staje wtedy na wprost człowieka albo rzeczy, która zwróciła jego uwagę (wówczas patrzy na rzecz i co chwilę obraca się w stronę człowieka, który znajduje się w pobliżu, jakby prosił o wyjaśnienie) i lekko przechyla główkę, czasem do tego jego zamruczy z lekko pytającym zaśpiewem, jakby chciał z nami pogadać, o co tak właściwie chodzi. Poza tym zrobił się z niego straszliwy pieszczoch - w domu znalazło się o wiele więcej rąk do głaskania, więc przez większość dnia biegał tylko od krzesła do kanapy, żeby każdemu czule spojrzeć w oczy z niemym pytaniem: "nie jest ci przykro, że teraz pójdę dać się poprzytulać komuś innemu?". Kiedy był zmęczony, zwijał się w kłębek, najczęściej obok kogoś z domowników albo w swoim legowisku, i zasypiał, wzdychając ciężko, jakby ubolewał, że przez ten krótki czas kimania na pewno minie go coś absolutnie fantastycznego.
W czasie Wigilii pożarł swojego gryzaka i porcję karmy, a potem położył się pod stołem, tak aby mieć na oku wszystkie nasze stopy (wiadomo, fetyszysta). Nie przeszkadzał, nie żebrał o jedzenie. 
Właściwie to nie wyobrażam sobie, jak do tej pory mogliśmy spędzać święta bez niego, mam wrażenie, że jest z nami od zawsze. Tylko kilka drobiazgów trzeba było zmienić i "dostosować" do psiej obecności - szopka, zamiast pod choinką, wylądowała na szafie - Jacka nieco za bardzo ciekawiło sianko i figurki, wystarczyła sama wizja wygrzebywania Jezusa z psiego pyska i uznaliśmy, że lepiej nie kusić losu. Poza tym unikamy zostawiania Małego samego w salonie, choinkowe bombki są dla niego dość intrygujące. Nie próbuje ich zjadać, na szczęście, ale podejrzliwie obwąchuje, namiętnie za to kradnie z choinki wstążeczki i gania z nimi po mieszkaniu, jakby dostał najlepszą zabawkę. Przyznam jednak, że byłam przygotowana na dużo większe kłopoty ze świątecznymi dekoracjami.
Prawdziwym problemem okazał się tylko, tak jak się spodziewałam, psi entuzjazm na widok dzieci. O tym, że Jack kocha dzieci, wiemy już od dawna, ale dopiero w te święta mieliśmy okazję sprawdzić w warunkach domowych, jak bardzo. Od nadmiaru emocji Mały cały się trząsł, a puszczony luzem skakał ze szczęścia, na ludzi oczywiście, i usiłował zalizać ich na śmierć. Przez pierwszą godzinę po przyjściu dzieciaków trzeba go było trzymać na kolanach. Kiedy trochę się uspokoił, zabawa zaczęła się od nowa - do maluchów przyszedł Gwiazdor. Taki przebrany, jak na mój gust dość upiorny. Przez całe kilka minut jego wizyty pies darł się jak opętany, wijąc się na moich kolanach. Do wtóru mu zaczęło wyć też młodsze z dzieci, więc przez moment było dość hałaśliwie. Na szczęście po tym Jack uspokoił się, wieczorem i następnego dnia zachowywał się już zdecydowanie spokojniej - nie skakał na ludzi, nie próbował ich lizać po uszach (a przynajmniej nie bez przerwy), więc można to uznać za spory sukces. 
Piszę, że spodziewałam się problemów ze skakaniem, bo właściwie mimo moich planów na razie nie ma jak tego Jacka oduczyć - kiedy przychodzą goście, pies jest zachęcany do skakania i lizania, bo taki słodki, taki malutki... Tylko że dla kilkulatka aż taki malutki to on nie jest, a skacząc z rozpędu na dziecko może je bez problemu przewrócić. Może po doświadczeniach z tegorocznych świąt w końcu coś ustalimy i popracujemy nad jego okazywaniem radości?  

Miało być nie tylko o Jacku, ale okazało się, że Mały zdominował wątek świąteczny. Jutro lub pojutrze napiszę więcej o tym, jak wyglądały te święta dla ludzi i co z planami na Nowy Rok.




 A tu wersja "prawdziwego" Gwiazdora, niestety cykane nie przeze mnie i komórką, więc pies pokazał swoją prawdziwą naturę i świeci oczami...
 

sobota, 10 grudnia 2016

... i grudzień!

A wraz z grudniem nowe pomysły i plany na bloga.

Z pewnością nie zabrzmi to dobrze, jeśli napiszę, że prowadzenie tylko i wyłącznie psiego bloga okazało się dla mnie bardzo ograniczające? Nie dlatego, że nie mam ochoty pisać o Jacku. Mogłabym o nim pisać - w kółko tak samo: że jest najsłodszy, najcudowniejszy; że nauczył się tego i tamtego, że weterynarz powiedział... Uświadomiłam sobie tylko, że Ameryki nie odkryję. Nie wydaję majątku na psie akcesoria, więc recenzji nie będzie. Nie testuję przeróżnych karm i smaków, więc tu - też nie bardzo. Nie znam się na psim żywieniu, zdrowiu, nie trenujemy z Małym żadnych sportów, nie uczę go sztuczek, a raczej rzeczy, które są nam przydatne w codziennej "współpracy"... Nie mam więc zapędów na prawdziwą blogo-psiarę. My sobie po prostu żyjemy, zakochani w Małym, rudo-białym piesku, który zmienił nasze życie diametralnie - ale bardziej życie emocjonalne, jeśli można tak powiedzieć. Po prostu w domu pojawiło się o wiele więcej miłości i radości. Sam rytm życia zmienił się naprawdę nieznacznie, po prostu zamiast spaceru we dwoje mamy spacer z psem, zamiast kupowania nie całkiem potrzebnych nowych ciuszków dla ludzi mamy poszukiwania doskonałej psiej kurtki, zamiast wyjścia na kebaba, kiedy nie chce się nam gotować - zamawianie porządnych psich chrupek; cała ta zmiana zaszła w sposób oczywisty i całkowicie bezboleśnie. 
Z pewnością nie są to tematy, na które można by pisać w nieskończoność.
Poważniejsze "psie" tematy są poruszane na innych blogach i wolę się tam udzielać jako komentator, niż "przepisywać" te teksty u siebie, zwłaszcza jeśli absolutnie zgadzam się z poglądami autora.

Przemyślałam temat wzdłuż, wszerz i poprzek. 
Mały, słodki piesek właśnie wpakował mi się pod kołdrę i grzeje stopy (mrrr!), ja powoli układam świąteczne menu, wspominam swój wczorajszy sen proroczy, w którym wyśniłam, że dominującym kolorem na weselu będzie wrzos, planuję poniedziałkowe zajęcia z dzieciakami, cieszę się już z koncertu Michała Jelonka i Gwiezdnych Wojen, które nas czekają za dobry tydzień, robię w głowie przegląd gwiazdkowych prezentów i upewniam się, czy wszystko w komplecie... W międzyczasie rozczulam się, bo spod kołdry słychać rytmiczne pomlaskiwanie - Małemu pewnie śni się podżeranie kawałków banana...
I sami widzicie - że coraz trudniej byłoby mi pisać tylko o psie.
Jack stał się po prostu częścią życia i nie chcę wycinać i opisywać tylko i wyłącznie sytuacji z jego udziałem. Zamierzam nieco poszerzyć zakres tematyczny bloga, niech to będzie szeroko pojęty lifestyle. To, co mnie zajmuje i pasjonuje i to, czemu poświęcam najwięcej czasu i uwagi. Oczywiście, że Jack będzie się pojawiał bez przerwy - czy to jako tło wydarzeń, czy gwóźdź programu.

Na rozgrzewkę kilka migawek z życia, cykane oczywiście komórką, bo lustrzanki akurat nie było pod ręką.
(Skoro już jestem przy temacie cykania, uroczyście postanawiam, że będę się starała robić zdjęcia czymś porządniejszym niż telefon. Te komórkowe jestem w stanie strawić tylko i wyłącznie z wąską czarną ramką i z filtrem vintage, bo inaczej nędzna jakość aż bije po oczach, ale ile można oglądać fotek robionych dokładnie tak samo?)

Po pierwsze, nie lubię klasycznego zawijanego makowca, ale co to za święta bez maku? W ramach kompromisu z samą sobą i w ramach pocieszenia dla domowników wyniuchałam na Kwestii Smaku takie cudo i niedawno przeprowadziłam próbę generalną. 


Ta wersja jest nieco uboższa od oryginału o bakalie i dodatki, chodziło mi bardziej o sprawdzenie, czy uda mi się uzyskać kształt gwiazdy - i wyszło całkiem obiecująco. Jack, ze swoim zamiłowaniem do ciast drożdżowych, usiłował od razu poczęstować się kawałeczkiem, ale na szczęście tym razem byłam szybsza. 
Skoro już jestem przy tematach świąteczno-ciasteczkowych, za nami pierniczenie. Co roku umawiam się z mamą na wspólne pieczenie, potem dzielimy ciacha po połowie i każda ukrywa swoją część u siebie w domu. Tuż przed świętami dekorujemy je (niezależnie od siebie) i potem porównujemy efekty. W tym roku wyszło nam w sumie 11 blach pierniczków! Byłyśmy na tyle bohaterskie, że prawie nic nie podżerałyśmy i kilkanaście ciastek się nie zmieściło do naszych pierniko-schowków, więc próbka była już z okazji Mikołaja. Niestety nie zostały uwiecznione na zdjęciu - razem z narzeczonym najpierw "uwspólniliśmy" naszą nadwyżkę w salonie, a potem w nocy wyjedliśmy wszystko, zanim dotarłam tam chociażby z komórką.
Na zdjęciu poniżej Czesław przeprowadza kontrolę jakości. Nie widać tego na zdjęciu, ale kiedy pierniczki są dobre (to znaczy pachną dobrze), Czesław wydaje się z siebie dźwięki zadowolonej wiertarki.


A tu Jack przyszedł się poskarżyć: dlaczego TO CZARNO-BIAŁE ZŁO może siedzieć na krześle, kiedy robicie jakieś dobre żarcie, a kiedy tylko JA wskakuję na taborecik, słyszę to znienawidzone "pies na dół"?

sobota, 3 grudnia 2016

Listopad

Listopad minął, na szczęście, bardzo szybko. Szczerze - byłam przekonana, że COŚ wówczas napisałam. Jakąś krótką notkę o nowych, dzikich pomysłach mojego psa, cokolwiek, a tymczasem widzę, że milczeliśmy dłużej, niż mi się wydawało. 
Po pierwsze, wciągnęła mnie październikowa sesja fotograficzna (nadal jeszcze nie przygotowałam wszystkich zdjęć). Po drugie, remont piwnicy. Jack wciąż jest chyba przekonany, że budujemy dla niego podziemny plac zabaw, próbuje wedrzeć się tam podstępem i urządzić dziki slalom między wiadrami, pudłami i workami pełnymi tajemniczych rzeczy.
Z mocnych postanowień fotografowania psa nic nie wyszło. Właściwie to w listopadzie nic nie wyszło z żadnych postanowień. Gdyby nie pies, cały miesiąc wyglądałby dokładnie tak samo: poranek, deszcz, człapanie do pracy, człapanie z pracy, książka i herbata. Tymczasem jednak Jack dostarczył nam kilku atrakcji.

Co nowego?
Mały ma już prawie 9 miesięcy i zdecydowanie nie jest malutkim szczeniorem. Kiedy jeszcze był w fazie demonicznej puchatej kulki, która siała zniszczenie, gdziekolwiek się pojawiła (gremlin...?), nieraz myślałam, że chciałabym, żeby już dorósł... A teraz oglądam jego zdjęcia ze szczenięctwa i pamiętam tylko, że był kochany i słodki. Aż szkoda, że rośnie tak szybko.
Właściwie w tej chwili Jack jest dość bezproblemowy. Nie liczę pojedynczych ekscesów z kradzieżami i namiętnym przeżuwaniem skarpet czy kapcia, bo to ewidentna próba zwrócenia na siebie uwagi - upomniany natychmiast porzuca zdobycz i przychodzi do mnie albo wręcz przeciwnie - chwyta zdobycz w zęby i zaczyna dziką gonitwę między meblami i to drugie akurat zwykle ma miejsce wtedy, kiedy z braku czasu mało się nim zajmujemy. 
Po serii kradzieży rogalików i innych ludzkich smakołyków zabroniliśmy mu dostępu do stołu, ale problemy żołądkowe trwały, więc po naradzie z weterynarzem odrobaczyliśmy go miesiąc wcześniej, niż powinniśmy - i podziałało. Pani wet podejrzewa, że przy Jackowym upodobaniu do memłania kocich kup (jego ulubione zdobycze podwórkowe) problem może się powtarzać, więc w razie czego lepiej odrobaczać go częściej, gdy tylko pojawią się problemy z brakiem apetytu i wymioty. Ja tymczasem usiłuję być bardziej cwana od psa i sprzątam nasze podwórko z pamiątek po kotach sąsiadów, ale nie ukrywam, że Jackowe oko (i nos) działają sprawniej niż ja i czasem coś przegapię, więc cóż... Chyba faktycznie pozostanie nam awaryjne odrobaczanie. Mały tak kocha sprinty po podwórku, że na pewno mu tego nie zabronię.
Poza tym jest super, coraz lepiej się z Małym dogadujemy. To niesamowite, ile taki psiak rozumie! Prawie 9-miesięczny terier wykonuje bez problemu większość poleceń, w razie czego potrafi zająć się sam sobą, ma ze 2 zabawki, które sam sobie rzuca i aportuje (tak, jak go kiedyś na tym przyłapię, spróbuję nakręcić filmik); kiedy wołam go z podwórka do domu, w 9 przypadkach na 10 przybiega od razu i poddaje się potulnie brutalnym zabiegom wycierania łap i brzucha. Dla banana (sezon na arbuzy niestety skończony) wykona wszystkie sztuczki jednym ciągiem, z prędkością światła. Bardzo lubi szukanie zabawek i ludzi - czasem chowam mu jego ulubioną zabawkę i na komendę "szukaj" Mały zaczyna przetrząsać cały dom. Radzi sobie całkiem nieźle. Uwielbia też "szukaj pana/pani", w listopadzie najłatwiej było nas znaleźć pod kołdrą, więc w pierwszym momencie zawsze daje nura do łóżka, tak na wszelki wypadek. 
Właściwie przestał już podgryzać, przynajmniej mnie, bo połapał się, że to oznacza natychmiastowy koniec zabawy. Niestety podgryza wciąż domowników płci męskiej - bo naszych dwóch mężczyzn uparcie bawi się z nim w gryzienie rąk. Cieszę się tylko, że połapał się, że w ten sposób wolno się bawić tylko z nimi.  Ostatnio opanował dawanie łapy, chociaż właściwie go tego nie uczyłam, tylko mówiłam "łapka" i "druga" przy zakładaniu szelek albo czyszczeniu łap właśnie i sam cwaniak wykombinował, o co chodzi. 
Na spacerach reaguje na"prosto", "słup" (to znaczy po naszemu, że ma ominąć przeszkodę z tej samej strony, co ja idę) i enigmatyczne "tam" z pokazaniem przeze mnie kierunku, ale wciąż jeszcze jego ulubiona komenda to "szybko". "Powoli" niestety nadal nieopanowane. Na szczęście jednak na spacerach nie ciągnie (...za bardzo) i zachowuje się cywilizowanie. Ma ochotę obskakać wszystkich ludzi i psy, ale krótkie "nie" zwykle go nieco w tych zapędach hamuje, chyba że mijany człowiek sam zainicjuje z nim kontakt, co zdarza się bardzo często. Niedawno kupiłam mu czarną kurtkę przeciwdeszczową z kapturem, wygląda jak mroczny jedi (albo upiór pierścienia) i od tego czasu ludzie i psy zaczepiają nas nieco rzadziej, na szczęście.
Pozostało nam kilka celów: to nieszczęsne "powoli" na spacerach (od wiosny planujemy rower, więc się przyda), nauka komendy "na miejsce" (jeszcze w ogóle nie zaczęliśmy) i najgorsze z najgorszych: opanowanie szaleństwa w czasie wizyty gości. Jack tak kocha ludzi, że godzinami nie daje im spokoju. Niestety goście nie chcą z nami współpracować - proszę, żeby ignorowali psa i nie witali się z nim, póki skacze jak szalony, ale niestety nakręcają go dodatkowo i zachęcają do szaleństwa. Po półgodzinie mają dość i wtedy nagle pada hasło "zrób coś z tym psem", ale pies jest już tak nakręcony, że po prostu ciężko go wyciszyć. Nie chcę izolować Małego w czasie wizyt gości, ale chyba będę musiała to wszystko poważnie przemyśleć, bo jeśli kiedyś skoczy z rozpędu na dwulatka, może się to źle skończyć. 

Nie wyobrażam sobie dziś, jak mogłam kiedyś żyć bez psa. Koty są cudowne, uwielbiam moje mruczadło z poprzedniego domu, ale Jack... to Jack. Czasem mam wrażenie, że to mały człowieczek, taki nastolatek z ADHD, który tyle chciałby nam powiedzieć, ale zupełnie nie wie, jak, więc PATRZY, liże po rękach i wykonuje sto tysięcy fikołków, żeby pokazać, jak fajnie żyć. Nam też coraz fajniej się żyje, właśnie dzięki niemu. Jedno włochate biało-rude pięć kilo, ale życie stało się z nim zupełnie inne. 



niedziela, 30 października 2016

Czy pies może jeść...

... rogaliki drożdżowe?
Nie, nie może.
Co nie zmienia faktu, że gotów jest zrobić wszystko, żeby sprawdzić, dlaczego właściwie NIE, ale po kolei...

Znów uciekło nam kilkanaście zamiast kilku dni. Podejrzewam, że dopiero w listopadzie uda mi się wrócić do regularnych wpisów (na dodatek wreszcie z jakimiś zdjęciami), a na razie tylko krótki raport o tym, co na froncie.
Raport o tym, co na froncie - bo chyba za dużo ostatnio czasu spędzałam ostatnio "na wojnie", może stąd takie określenia. W połowie października miałam wielką przyjemność wzięcia udziału w  sesji fotograficznej Berlin 1945, w której wzięli udział rekonstruktorzy z grup odtwarzających cywili, Rosjan oraz obrońców upadającego Berlina. Zdjęcia, które robiliśmy są mocno kontrowersyjne (wzorowane na nielicznych oryginałach, niekoniecznie z Berlina, ale zrobione podczas walk miejskich pod koniec wojny; a także inspirowane świetnym filmem "Upadek"), ale o to właśnie chodziło. Udział w zdjęciach (od lepszej strony aparatu, oczywiście) przekonał mnie do tego, by wrócić do Facebooka i pokazać nieco efektów. Na razie zamieszczam tylko zdjęcia rekonstrukcyjne, ale mam nadzieję, że projekt bardziej się rozwinie - a może i zaryzykuję zrobienie stronki o psiaku? Swoją drogą, to właśnie z powodu sesji Jack trafił do "cioci i wujka na wakacje" i z tym będzie się wiązać kolejny news.
Już u znajomych Mały jakby stracił apetyt, ale myśleliśmy, że to pewnie wina stresu związanego z naszą nieobecnością. Po powrocie do domu Jack coś tam chrupał, ale niechętnie. W kolejny weekend zaliczyliśmy mini-podróż, tym razem z psem, który za każdym razem, gdy wysiadaliśmy z samochodu, wymiotował. Powoli zaczynałam się martwić - snułam najmroczniejsze wizje. Na parkingu pięknym, parabolicznym rzygiem poraził go obcy pies - może to był rzyg zaraźliwy? A może rozchorował się z opóźnieniem od niemieckiego kleszcza, którego mu wyskubałam w lipcu? A może... 
Oględziny u weta w zeszłą środę nic nie dały - temperatura w normie, piesek wesoły, towarzyski i aktywny, trochę się uspokoiłam, zwłaszcza że wieści dotyczące kulawizny też były dobre. Wychodzi na to, że z pieskiem absolutnie wszystko w normie... Poza tym, że raz na dwa - trzy dni dalej puszczał spektakularnego pawia. Sprawa wyjaśniła się (mam nadzieję) wczoraj. Moja przyszła teściowa przyłapała Małego w bardzo niedwuznacznej pozycji: stał na stole i w paszczy trzymał drożdżowego rogalika z nadzieniem śliwkowym i lukrem. Uszy położył po sobie, oczy wybałuszył, ale rogalika z pyska nie wypuścił. Żałuję, że nie było mnie tam z aparatem... i żałuję, że nie wiem, ile rogalików zniknęło w ten sposób, zanim go dorwaliśmy na gorącym uczynku.
Od tej pory kuchnia jest zamykana, pies po krótkiej głodówce wrócił do jedzenia swojej karmy i robi to z coraz większym apetytem (chociaż jeśli je w naszym towarzystwie, ciężko wzdycha i PATRZY), a wymioty skończyły się całkowicie.
Tyle, jeśli chodzi o kolejne ciężkie choroby mojego psa...
Tymczasem zamierzam go jednak uważnie obserwować, chociaż naprawdę mam nadzieję, że chodziło tylko o podkradanie żarcia, a nie coś poważniejszego. Na razie - odpukać - jest o wiele lepiej.

niedziela, 16 października 2016

Pierwszy wyjazd bez psa

Nie wiem, jak to możliwe, że ostatnie dni minęły tak szybko. Przecież dopiero co był początek października i nagle jest już po połowie? Na blogu zrobiła się nieplanowana przerwa jesienna, ale u nas w tym czasie działo się naprawdę dużo. 

Nadal nie udało się zdiagnozować i pokonać tej dziwnej kulawizny w tylnej łapce Małego, więc na razie wiedliśmy żywot mało sportowy. Spokojny spacer, trochę biegania po ogródku - bo psa po prostu nie da się zmusić do tego, żeby dreptał grzecznie po trawce bez chociażby małych sprintów. W tym tygodniu jedziemy do psiego ortopedy i zobaczymy. Zaczynam już myśleć, że może to ja dramatyzuję i mam jakieś urojenia, a jemu tak naprawdę nic nie jest? Albo po prostu koślawo biega, tak jak jego właścicielka. Najdziwniejsze, że kulenie widać tylko przy spokojnym truchcie - kiedy pies chodzi albo pędzi jak szaleniec, wszystko jest w normie. Jeśli ta wizyta niczego szczególnego nie wykaże, na jakiś czas odpuszczę, po prostu go poobserwuję i zobaczymy.

W ten weekend Mały Jack po raz pierwszy spędził noc bez nas - i to nie we własnym domu, ale u prawie całkiem obcych ludzi. Jak to zwykle bywa, my znieśliśmy rozłąkę znacznie gorzej niż piesek. Baliśmy się tego tak bardzo, że braliśmy nawet pod uwagę zabranie psa do Szczecina na sesję fotograficzną (rekonstrukcja walk w Berlinie w 1945), w której pan Małego miał wziąć udział jako "model", a ja jako fotograf, podjęcie decyzji ułatwił nam jednak hotel, w którym cała  grupa nocowała - po prostu odmówili przyjęcia psa. Na petsitterów zgłosili się nasi znajomi, którzy akurat rozważają kupienie psiaka. Kolega właściwie wychował się z bokserem, ale jego żona nigdy nie miała do czynienia z psami, więc chcieli sprawdzić, jak będą się czuli w towarzystwie czterołapa... I nie muszę chyba nawet mówić, że Jack wrócił rozpieszczony jak dzieciak po wakacjach u babci, a znajomi w ogóle nie chcieli go oddać? 
Bałam się, że pies będzie tęsknił - i faktycznie, na pewno odczuł naszą nieobecność, ale jego ciekawskość i uwielbienie do ludzi sprawiły, że zniósł tę rozłąkę całkiem przyzwoicie. Jadł nieco mniej niż zwykle i spał nie w nogach łóżka, jak u nas, tylko niemal na głowie kolegi - co chwila sprawdzając, czy przypadkiem ten "nowy pan" nie zmienił się w końcu w dawnego, ale poza tym było dobrze! Baliśmy się, że energia Małego przerazi i zniechęci naszych znajomych, ale niepotrzebnie - pies wybiegał się po ogrodzie (pytanie koleżanki: a jak wy go potem łapiecie? My nawet w dwójkę nie daliśmy rady...), wypolerował podłogi razem z sześciolatkiem, który akurat też gościł u naszych znajomych... Same plusy. 
Oczywiście wolelibyśmy unikać sytuacji, kiedy trzeba zostawić psa u kogoś obcego (chociaż teraz już nie-obcego), ale kiedy taka potrzeba się powtórzy, na pewno będziemy spokojniejsi. Na chłodno patrząc, branie Jacka ze sobą nie byłoby dobrym pomysłem - i tak żadne z nas nie mogłoby się nim zająć, więc pilnowałyby go przypadkowe osoby, które akurat nie pozują do zdjęć; na planie było kilkadziesiąt osób, bieganie, wrzaski, rekwizyty, pojazdy historyczne, ogień, dym... Jestem pewna, że dla Małego byłoby to bardziej stresujące niż pobyt u naszych znajomych. Na szczęście od małego przyzwyczajaliśmy psa do obcych ludzi, towarzystwa dzieci, podróży i zmian miejsc noclegowych i teraz dało to efekty.
Za to dziś nie mamy w domu psa, tylko łasicę. Widzieliście kiedyś JRT, który nawet chodząc, próbuje się tulić do właściciela? Ja też nie - do dziś.




poniedziałek, 3 października 2016

O tym, jak uczę się swojego psa




Uczenie się psa tylko pozornie jest oczywiste. Najpierw człowiek uczy się obsługi zwierzaka: czym i jak często należy go karmić, kiedy i na jakie spacery wyprowadzać, jak spędzać z nim czas... Mam wrażenie, że u nas po tym etapie nastąpił okres względnej stabilizacji i tak sobie żyliśmy - my i pies. Dopiero ostatnio znów coś się zaczęło zmieniać. Spokojnie, zmieniać na lepsze.
Uświadomiłam sobie dziś, że nie tylko opiekuję się Jackiem. To oczywiste, dbam o to, żeby miał co jeść i pić, żeby zaliczyć wszystkie niezbędne wizyty u weterynarza itp., ale wiem już, że to tylko podstawa, na której buduje się coś zupełnie innego. Czuję, że teraz dopiero mogę poznać mojego psa. Nauczyć się jego i jego języka.
Myślę, że Jack ufa mi całkowicie. To nie znaczy, że zrobi wszystko, co mu każę, że spełni każde moje życzenie czy zachciankę, chodzi raczej o to, że wie - jego ludzie nigdy nie zrobią mu krzywdy. Nie uderzą czy nie zadadzą bólu celowo, nie porzucą... Zastanawiam się, skąd to wrażenie i chyba już wiem - coraz lepiej idzie mi odczytywanie psich komunikatów. Dziś przypadkowo przykleszczyłam Małemu łapkę - zrobił wielki pisk, spojrzał na mnie kompletnie zszokowany... I widząc, że ja przestraszyłam się bardziej od niego, podszedł się przytulić, a potem spojrzał mi bardzo poważnie w oczy, jakby sprawdzał, czy dotarło, że mam bardziej uważać. Drugi przykład - wychodzę z domu. Coś mi nie idzie, zbieram się i zbieram, latam po schodach, co chwilę się po coś cofając... Jack czai się przy drzwiach wyjściowych i obserwuje. Kiedy w końcu ubieram płaszcz, strzela małego focha i kładzie się na dywanie z rezygnacją. Szelki zapinam mu zawsze, zanim ubiorę kurtkę i buty, więc właściwie już ma pewność, że zostaje sam w domu. Kiedy pochylam się tuż przed wyjściem, żeby go drapnąć za uchem, nie panikuje i nie sprawia wrażenia, jakby umierał z rozpaczy, że zostaje sam. Wie, że wrócę, ale jego spojrzenie mówi: jeśli po powrocie nie weźmiesz mnie na porządny spacer albo zabawę w ogródku, to dopiero strzelę focha...
Coraz częściej wiem, na co mój pies ma ochotę, co sprawia mu radość, kiedy jest zmęczony, a kiedy ma wszystkiego dość. Nie wiem nawet, skąd ta pewność, ale kiedy podejmuję jakieś działania, np. zmęczonego psa miziam za uchem i mówię rytualne: śpij, Myszko, Jack natychmiast mlaska z zadowolenia i zamyka oczy, więc widzę, że o to właśnie chodziło. I to chyba jedna z najpiękniejszych spraw w życiu z psem.
Zupełnie inna, ale równie piękna rzecz to fakt, że mój pies uczy się mnie, zna mnie coraz lepiej i czasem naprawdę potrafi rozłożyć na łopatki swoim zachowaniem (np. Jack jest mistrzem pocieszenia, kiedy mam doła), ale to temat na kolejny post.

sobota, 1 października 2016

Dywan z pieprzem

Tytuł posta to jednocześnie nazwa jednego z ulubionych przysmaków Jacka... jednego z ulubionych - do dzisiaj około godziny osiemnastej... Ale po kolei.
W fazie kilkunastotygodniowego szczylka Jack podgryzał głównie nas i zabawki. Potem zabawki wzięły górę. Nigdy nie mieliśmy problemu z gryzieniem mebli czy dywanów, polował tylko na skarpetki, kapcie i buty, ale tu metoda była prosta - trzeba było zacząć chować je do szaf i szafek. Pies brutalnie nauczył nas porządku... Kiedy zaczął się szał gryzienia z powodu wymiany zębów, Jack godzinami żuł ścięgna wołowe. Żwacze załatwiał już wtedy w kilka minut, więc był to typowy smaczek, a nie zabijacz czasu. Do niedawna dawałam mu też do gryzienia białe wiązane kostki ze skóry, chyba wołowej. Mniej więcej tydzień temu, kiedy po raz kolejny zaczął dławić się rozmiękczonym i odgryzionym kawałkiem, przestałam... I wtedy zaczęło się piekło.
Jack odkrył dywany.
Odkrył i pokochał miłością czystą i bezgraniczną. Gryzł je bez przerwy, nawet kiedy był z nami w jednym pomieszczeniu, ale wydawało mu się, że nie patrzymy. Nic nie skutkowało na dłużej. W chwili desperacji wypróbowałam nawet sposób z Internetu: spryskałam dywany octem, a szczególnie ukochane przez psa miejsca posypałam pieprzem. Jak widać po tytule, dywan z pieprzem okazał się być jeszcze wyborniejszym smaczkiem. Wpadłam w rozpacz. Wyrzucić dywany? Zakneblować psa? 
Próbowałam dać mu do gryzienia ścięgno, ale tym razem z największym uporał się w jakieś pół godzinki... i z pasją wrócił do polowania na dywan. Rzucał się na niego nawet w trakcie zabawy z nami (chociaż staramy się bawić z nim na dworze, a w domu uczyć komend i po prostu odpoczywać).
Przeszukiwałam Internet w poszukiwaniu najbardziej kuszącego i najtrwalszego gryzaka dla psów. Myślałam o porożu jelenia (np. Rogi Dogi), ale wyczytałam, że psiak może pokruszyć sobie zęby. W ofercie kilku firm znalazłam syntetyczne zapachowe ultra-trwałe piłki i kości, ale zanim się zdecydowałam na zakup którejś z nich, z pomocą przyszedł mi osiedlowy zoologiczny, który zwykle omijam szerokim łukiem, bo i obsługa taka sobie, i ceny nie bardzo przystępne. Wczoraj wskoczyłam tylko po ścięgna i przy okazji wpadła mi w oko hermetycznie zapakowana kość za zawrotną sumę 3 zł. Mignęła mi marka Alpha Spirit, zaświtało w głowie, że chyba na blogach czytałam o niej dobre słowa, kupiłam i wrzuciłam do torby. Kiedy dziś pod wieczór pies znów rozpoczął polowanie na dywan, dałam mu kość i zaczęłam mierzyć czas.
Jack zniknął mi z pola widzenia. Słychać było jakieś ciamkanie, mlaskanie, głośne westchnienia i pomruki, czasem tupot małych nóżek, kiedy przechodziłam z pokoju do kuchni, ale poza tym nic. Od 18.30 do 20.10 Jack zajęty był tylko i wyłącznie nogą wieprzową. Lizał ją, turlał, memłał, ale po tej sesji kość ciągle jest właściwie nietknięta. Sam by jej nie zostawił, ale schowaliśmy ją i wzięliśmy psa na ogródkową sesję zabaw i gonitw. Gdyby nie to, pewnie męczyłby ją, aż by padł...
Jeśli nic się nie zmieni, chyba znalazłam gryzak doskonały. Skutecznie zajmuje psa, uspokaja go, zaspokaja potrzebę memłania i gryzienia, nie jest naszpikowane żadną chemią... W tej chwili Mały śpi spokojnie przy moich nogach i nie obudziłby go chyba nawet wystrzał armatni, chociaż zwykle o tej godzinie jest jeszcze czujny i otwiera oczy, kiedy tylko zaczynamy chodzić po pokoju. Oby mu tak zostało...
Jeśli jutro kość nadal będzie dla niego bardziej atrakcyjna niż dywan z pieprzem, w poniedziałek pędzę do zoologicznego wykupić cały zapas tych magicznych świńskich nóg. No, może kilka zostawię dla zdesperowanych właścicieli tych dwóch jacków russelli, które widuję czasem na spacerach w naszej okolicy - ale to towarzystwo to temat na osobny post.

sobota, 24 września 2016

Psie aktualności

Przeżyliśmy kastrację i mamy się dobrze.
Celowo używam liczby mnogiej, bo jak pewnie każdy właściciel psa wie, wszelkie zabiegi człowiek przeżywa chyba jeszcze bardziej, niż zwierzak. Skutki mojego rozczulania się nad Jackiem przyszły już dziś: Mały stanął na górze schodów, ja zeszłam na dół, do kuchni, i nagle słyszę z góry rozpaczliwe piski... Księciunia trzeba znieść. Póki miał kołnierz, było to zrozumiałe - przy mizernym wzroście Jacka chodzenie po schodach z radarem na łbie było trochę niebezpiecznie, bo Mały co chwila tłukł nim o krawędzie i mógł się przewrócić i poturlać. Tymczasem psu tak się spodobało niańczenie, że liczył na przedłużenie okresu rekonwalescencji, a tu figa.
Nieco lepsze wiadomości mam też o łapce Małego. RTG nic szczególnego nie wykazało, weterynarze z naszej lecznicy zrobili burzę mózgów i im wyszło, że Jack prawdopodobnie ma początki enostozy. Nietypowo, bo to schorzenie przytrafia się raczej psom dużym i olbrzymim, ale jednak wszystko wskazuje na to, że powiedzonko: JRT - mały ciałem, wielki duchem nie wzięło się znikąd i najwyraźniej ten duch jest tak wielki, że kości Jacka uznały go za owczarka niemieckiego. Diagnoza nie brzmi super, oczywiście, ale chyba lepiej niż np. dysplazja albo jakiś uraz wymagający operacji. Na szczęście z enostozy, czyli młodzieńczego zapalenia kości, pies wyrasta. Dla zainteresowanych więcej tu: Świat Czarnego Teriera. Na razie leczenie przeciwzapalne dało dobre efekty i oby na tym się skończyło. Zastanawiam się, czy poza tym Małemu podawać coś na kości/stawy? Przy następnej wizycie spytam weterynarza, ale może ktoś poleci coś sprawdzonego?
Planowaliśmy z Małym jeszcze tej jesieni trochę fizycznej aktywności, ale na razie z powodu psiego choróbska sobie darujemy. Żeby jednak pies nie siedział sam w domu, kiedy my hulamy na rowerze po łąkach i lasach, rozważam kupienie koszyka na rower. Ktoś próbował? Podejrzewam, że ruchliwość psa może być nieco problematyczna, ale z drugiej strony, jak już dojedziemy w wybrane miejsce, będzie się mógł trochę wyhasać. Skoro Jack uwielbia jazdę samochodem - właściwie to uwielbia spanie w czasie jazdy samochodem - może i ten koszyk zaakceptuje?

wtorek, 20 września 2016

O demoralizowaniu Jacka

Migawka ze spaceru sprzed tygodnia.
Wędrujemy kulturalnie po okolicy, witamy się ze znajomymi psami zza płota - po prostu zwyczajny spacer. Nagle do mijanej bramy podbiega jamniko-coś. Merda ogonem i wydaje się przyjazne, więc pozwalam zwierzakom obwąchać się przez płot. Jack szczęśliwy, ogon zasuwa mu jak śmigło od helikoptera, drugi pies zaczyna wesoło szczekać i podskakiwać. Przechodnie po drugiej stronie ulicy zatrzymują się:
- Pani lepiej go zabierze - słyszę i już myślę, że pewnie właścicielka zła, że jej biedaka za bramą kuszą do zabawy, ale nie. - Pani go zabierze, bo tamten jest jakiś nienormalny!
- Nasz też - odpowiadam zgodnie z prawdą.
- Ale nie tak! Zaraz tamten waszego ZDEMORALIZUJE!

[Ostatnio spotyka mnie mnóstwo tego typu sytuacji i właściwie ciężko byłoby z nich zrobić "pełnowymiarowy" post, stąd nowa etykieta - miniaturki. Akurat na kilka zdań.]

sobota, 17 września 2016

O kastracji, czyli jak przeżyć z psem z kloszem od lampy na głowie

Nie będę szczegółowo rozważać za i przeciw i tego, jak się do zabiegu przygotować i jak postępować po nim. Kiedy sama szukałam informacji o pozbawieniu Jacka męskości, trafiłam na odpowiednią notkę u Małego Białego i tam znalazłam sporo przydatnych informacji. W tej notce skupię się konkretnie na tym, jak cały proces wyglądał u nas.

Dwa dni temu Jack wyglądał tak.

Dziś wygląda podobnie (próby zdjęcia mu kołnierza i pilnowania, żeby się Mały nie wylizywał, kończyły się tym, że pies chował się gdzieś, np. pod łóżko, i tam samodzielnie próbował dokonać operacji zdjęcia szwów), ale już o wiele pogodniej podchodzi do swojego klosza na głowie.

Dlaczego?
Na kastrację zdecydowaliśmy się, bo trafił nam się wyjątkowo intensywny egzemplarz jacka russella. Nawet, jak na jacka russella. Intensywny, energiczny, zakochany w całym psim i ludzkim świecie... Dojrzewanie u Małego też okazało się być... intensywne, jeśli wiecie, co mam na myśli. Próby przelecenia nogi właściciela albo własnego legowiska jeszcze można znieść (na pierwsze skutkowało kilkukrotne upomnienie psa i/lub odstawienie go od człowieka, na drugie - chowanie legowiska w krytycznych momentach), ale obrazy, jakie zaczęła mi podpowiadać wyobraźnia, już nie. Miałam wizję, że Mały robi podkop pod bramą (jedyny słaby punkt zabezpieczeń naszego forteco-podwórka, zresztą o zabezpieczeniu terenu już pisałam tutaj) i leci pozapładniać okoliczne, niezbyt dobrze strzeżone, suczki. Nie boję się alimentów, jak już sugerowały mi życzliwe dusze, ale raczej tego, że pies wpadnie pod samochód, zostanie zaatakowany/ukradziony przez kogoś. Przedsmak tego, co mogłabym czuć, gdyby Jack dał nogę, miałam zresztą na ostatnim spacerze przed kastracją - Mały wywinął się z szelek (nie wiem, jak tego dokonał, ale dokonał) przy głównej ulicy miasta i pomknął chyżo przed siebie, przekonany, że bawimy się w ganianego. Chwila minęła, zanim się połapał, że nie jest na swoim podwórku i to nie zabawa, dopiero wtedy zareagował na wołanie i zatrzymał się. Szczęście, że nauczony jest poruszać się po chodniku i nie miał ochoty na ucieczkę. Ale gdyby w okolicy znajdowała się suczka w rui? Głowy nie dam. Nie chciałam sprawdzać.
Nie zależy nam na tym, żeby Jack koniecznie przekazał swoje geny dalej. Wystarczy nam ten jeden niepowtarzalny egzemplarz. Pisałam, że Jack nie ma rodowodu, więc rozmnażanie go tym bardziej nie miałoby sensu... I przy połączeniu tych faktów i moich mrocznych wizji kastracja wydawała się jedynym słusznym rozwiązaniem. 
Bałam się tylko, że nieodpowiednio wybierzemy moment, ale weterynarz powiedziała, że chociaż są na ten temat różne poglądy, jej zdaniem można kastrować, kiedy pies osiągnął już dojrzałość. Nasz zdecydowanie osiągnął - małe psy dojrzewają szybciej, ale zawsze warto poradzić się weterynarza, to kwestia indywidualna.

Przed i w trakcie
Właściwie w ramach przygotowania pieska do zabiegu zastosowaliśmy jedynie zaleconą przez weterynarza głodówkę. Do gabinetu Jack pobiegł rączo i radośnie. Trochę gorzej było później - zapiszczał przy podawaniu znieczulenia (wersja zastrzykowa) i spojrzał na nas z wyrzutem, kiedy wychodziliśmy z gabinetu, ale nie było źle - w końcu siedział na rękach u swojej ukochanej pani doktor. Po dwóch godzinach (wszystko trwało nieco dłużej niż standardowo, bo Małemu zrobiono jeszcze RTG, ponieważ trochę ostatnio utykał) pies był do odebrania. Założono mu trzy szwy, konieczny był oczywiście kołnierz widoczny na zdjęciu. Serce mi się kroiło - Jack trząsł się i sprawiał wrażenie, że kompletnie nic nie rozumie...
Po
...ale ten stan nie trwał długo. W domu zdrzemnął się parę godzin i już planował ruszyć w teren. Oczywiście ograniczaliśmy mu ruch, zwłaszcza pierwszego dnia. Pod wieczór wystawiłam go tylko na dwór, poza tym - ostrożnie spacerował po mieszkaniu. Pierwszy posiłek miał dostać dopiero następnego dnia, pić nie chciał - więc ten pierwszy etap po zabiegu po prostu przespał, nie licząc małych wędrówek po pokoju i nieudanej (bo powstrzymanej przeze mnie) próby pogoni za kotem na podwórku.
Myślałam, że zwierzak jakoś instynktownie czuje, że powinien się oszczędzać. Okazuje się, że czuł - przez pierwszych kilka godzin. Następnego dnia obudziło nas standardowe mlaskanie przy uchu (Jack w ten sposób komunikuje, że musi wyjść na sik), po czym, zanim zdążyłam się połapać, co i jak, pies zeskoczył z łóżka i sprintem rzucił się kierunku schodów. Cudem udało mi się go złapać, zanim z nich po prostu zbiegł. W ogródku znów - zrobił dziką rundkę wokół trawnika (oczywiście z przeskakiwaniem klombów, ścieżek i doniczek, bo po co je omijać?), zanim go złapałam i na wszelki wypadek zapięłam na smycz, żeby się nie zabił. Byłam przekonana, że po szwach nie ma już śladu i chciałam od razu pakować go do weterynarza, ale wstępne oględziny okazały, że wszystko (poza jajkami, oczywiście) jest na swoim miejscu. Mały nawet się nie zorientował, że coś nie gra. Myślałam, że klosz na głowie będzie go trochę hamował, ale gdzie tam! Na początku go nienawidził, ale od wczoraj wykorzystuje do niecnych celów: podrzuca nim sobie zabawki, a kiedy czegoś chce, robi smutne oczka i zgrywa biednego pieska. Efekt piorunujący.
Dwa dni po zabiegu poszliśmy na kontrolę do weterynarza. Byłam przekonana, że Jack będzie próbował ominąć gabinet szerokim łukiem, ale tradycyjnie wpadł do środka cały rozmerdany, chwilę tylko się wahał i rzucił się powitać panią weterynarz, która była kompletnie zaskoczona, że pies nadal kocha ją miłością bezgraniczną. Okazało się, że mimo jego dzikich harców wszystko goi się pięknie i bezproblemowo. Mamy tylko ograniczać psu ruch. Nie wiem, jak on to wytrzyma - zabawy, które sobie wymyśla w trakcie tego przymusowego więzienia, mrożą mi krew w żyłach. Podejrzewam, że prędzej czy później znajdzie sposób, żeby zdjąć sobie kołnierz, ale na razie jakoś się udaje go opanować. Prawdziwy test jutro, kiedy będzie musiał zostać sam w domu. 

Podsumowując, ja zniosłam zabieg na pewno gorzej niż pies. Sprawdzam co chwilę, czy wszystko ok, a Jack po prostu... jest Jackiem. No, może nieco mniej rozhulanym seksualnie - od zabiegu zanotowałam tylko trzy "próby gwałtu", co jest olbrzymim sukcesem. Teraz będziemy spokojnie pracować nad tym, żeby ten odruch kopulacyjny wygasić, nie podejrzewam większych problemów, bo już dziś rano pies zareagował na proste "nie" i nawet nie trzeba było go zajmować niczym innym. Teraz pozostaje się tylko martwić o kolanko Małego. Rentgen nie wykazał żadnych większych zmian, ale coś sprawia, że pies kuleje - i to musimy odkryć. Na razie czeka nas dalsze ograniczenie ruchu i za 2,3 tygodnie kolejne zdjęcie, potem zobaczymy, może trzeba będzie wybrać się do psiego ortopedy - ale to temat na osobną notkę.


sobota, 10 września 2016

O pani, co ma Fajnego Psa

Migawka z wczorajszego spaceru. Wędrujemy sobie powoli (bo dopadła mnie grypa i, jak to znajoma lekarka mówi, "boli cały człowiek"), Jack dzielnie próbuje nie ciągnąć i nie szaleć, co wygląda przekomiczne - dwa podskoki, sekunda sprintu, smycz się napręża = w psiej głowie przebłysk, że lepiej nie ciągnąć, bo wtedy zwalniamy albo w ogóle się zatrzymujemy, więc lepiej kilka spokojnych kroczków...
Mijamy plac zabaw, więc Jacka kosztuje to naprawdę sporo wysiłku. Zewsząd dobiegają piski i okrzyki od "hau, hau" po "jaki słodki piesio", ale idziemy - twardo do przodu. Nagle dociera do mnie inny głosik:
- Dzień dobry!
- Dzień dobry - odpowiadam odruchowo, chociaż raczej nie znam w tej okolicy żadnych dzieci, no ale może jakieś z uczniąt się tu zaplątało? Słyszę tylko w tle dalszy ciąg rozmowy między dzieciakami:
- A ty znasz tę panią?
- Nie.
- To po co mówisz dzień dobry?
- Bo ma fajnego psa!

czwartek, 8 września 2016

O Jacku i Jeżu

Gdybym miała zgadywać, o czym teraz myśli mój mały, słodki piesio, pewnie byłoby to coś w stylu: heeeelp, czy tego jeża mieszkającego w naszym ogródku można przelecieć?
Zrobiło się ostatnio nieco... kłopotliwie. Za niecały tydzień kastracja. Obowiązkowo.
Ale, oczywiście, historia znajomości Jacka i Jeża jest barwniejsza i bardziej rozbudowana. Jak tylko opanuję wysyp papierów do przygotowania do pracy, zamierzam rozwinąć temat.

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Psia fobia i psi blog

Dziwny post jak na kogoś, kto prowadzi psiego bloga, ale zdecydowałam, że o moim ambiwalentnym stosunku do psów (a raczej ich właścicieli) wolę mówić głośno. Może ktoś puknie się odpowiednio wcześnie w łeb i trochę pomyśli.
W tym poście będę używać określenia "zły" pies, chociaż oczywiście nie zrzucam absolutnie winy na psa. Zły pies to często głupi właściciel... Mówiąc "zły", mam na myśli pewien stereotyp, za którym, jak wynika z moich doświadczeń, kryje się pies źle zsocjalizowany, agresywny (najczęściej ze strachu), nieradzący sobie z emocjami, zaniedbany - którego właściciel kompletnie nic z tym nie próbuje zrobić.
W dzieciństwie spotkałam wiele tzw. "złych" psów. Należała do nich chociażby Mina, złośliwy jamnik przyjaciół rodziców, który nienawidził dzieci. Czasy były nieco inne niż dziś, podczas spotkań i imprez "dla dorosłych" dzieci zajmowały się same sobą. Na wizytach u tych Państwa (bardzo fajnych zresztą ludzi) lub kiedy oni odwiedzali nas, dzieci zmuszone były przemieszczać się po oparciach foteli i kanap, gdzie jamnik nie dosięgał, a pomiędzy nimi sprintować do najbliższych drzwi i barykadować się w innym pokoju/łazience. Dziś - nie do pomyślenia, ale wówczas nikomu z dorosłych nie przychodziło do głowy, żeby jakoś "nadzorować" relacje jamnika z dziećmi, więc radziliśmy sobie, jak mogliśmy. 
Od tego typu "atrakcji" pewnie jednak nie miałabym psiej fobii, a w pewnym momencie była ona całkiem silna... Tak naprawdę wpłynęły na to dwa nieprzyjemne epizody. Pierwszy - kiedy byłam mała, skoczył na mnie radośnie jakiś rudy przybłąkany psiak, a że była zima i chodniki oblodzone, grzmotnęłam w ziemię głową i niewiele więcej pamiętam poza tym, że pies próbował jeszcze w ramach "zabawy" ciągnąć mnie za szalik, zanim ktoś mi pomógł się pozbierać. Psy były zawsze u nas na podwórku, które dzieliliśmy z wujkiem, ale trzymał je na łańcuchu, uważaliśmy je wszyscy za "złe" i nie zbliżaliśmy się w ogóle (dziś się nie dziwię, że były "złe", bo kiedy teraz, po dorosłemu, oceniam ich warunki życia, robi mi się zimno...). Kilka lat temu, kiedy wracałam z kotem od weterynarza, na tym samym podwórku zaatakował mnie właśnie jeden z psów wujka, późniejszy egzemplarz (czyli nie z tych łańcuchowych, ale niestety zaniedbany, kompletnie niewychowany i nienawidzący ludzkości), owczarek niemiecki. Skoczył mi do gardła, na szczęście miałam na sobie grubą kurtkę i instynktownie odwróciłam się bokiem, próbując zasłonić sobą torbę transportową z kotem - więc użarł mnie w ramię. Kurtka była do wyrzucenia, pies nie przegryzł skóry, ale nie wiem, jak to możliwe - siniec na ramieniu po tym ugryzieniu nosiłam na łapie przez prawie dwa lata, bardzo długo bolały mnie mięśnie ramienia, więc siła musiała być ogromna... ślady w głowie pozostały do dziś. Nie wiem, jakby się to skończyło, gdyby nie to, że wcisnęłam się pomiędzy ścianę a skrzydło drzwi, a dosłownie metr ode mnie stał wujek, który odciągnął psa, łamiąc przy tym rękę. Nie wiedziałam, że pies biegał po naszym ogrodzie luzem - gdyby mnie dorwał tam, a nie na klatce schodowej, gdzie byłam częściowo osłonięta i gdzie otrzymałam natychmiastową pomoc... Po tym wujek zdecydował się oddać psa i nigdy już nie wziął nowego, powiedziałam mu zresztą, że jeśli to zrobi, a nie zapewni psu sensownych warunków życia, pójdę na policję w sprawie tego ugryzienia. Z tego, co wiem, owczarek trafił na dobrego właściciela - został psem stróżującym, na noc miał ogromny wybieg, a dnie po prostu przesypiał, bardzo się przywiązał do nowego właściciela - niestety zginął na terenie magazynu pod kołami samochodu jakiegoś idioty.
Kiedy spaceruję z Jackiem i mijamy owczarka (albo w ogóle innego dużego psa), spinam się i widzę, że oba psy to wyczuwają, ale na szczęście nie jest to już tak silne, żebym miała zacząć panikować. Coraz częściej dostrzegam zalety dużych psów, obserwuję je spokojnie i upewniam się tylko, że są na smyczy. Większość dużych psów, które mijamy, okazuje się być bardzo grzeczna, można chwilę pogadać z właścicielem i nie ma żadnego problemu. 
W mojej mieścinie na spacery z psami chodzą chyba tylko ci, którzy nad nimi panują. Te "niegrzeczne" psy spędzają całe życie na podwórkach. Smutne, ale taka tu mentalność, a wiadomo, że pies zamknięty na podwórku i niemający kontaktu ze światem zewnętrznym sam się nie wychowa, więc problem się zaognia, właściciel kompletnie rezygnuje z wychodzenia z psem... i koło się zamyka. Mam tylko nadzieję, że żaden z tych mijanych przez nas "złych" psów nie zwieje któregoś dnia, żeby poznać się z Jackiem nieco bliżej. Nie wiem, jak bym się wtedy zachowała, więc pewnie sporo pracy jeszcze przede mną... 
Nie mogę powiedzieć, że nadal boję się psów. Nie mogę też powiedzieć, że przestałam. Dziś indywidualnie podchodzę do każdego zwierza, mam świadomość, że w niektórych sytuacjach pies może zareagować nieprzewidywalnie (moja przykładowa historia ze staruszką - po czasie dowiedziałam się, że Pani uznała, że pies jej nie ugryzł, jak na początku twierdziła, tylko zgodnie z prawdą przyznała, że drasnął ją zębem w zabawie, kiedy wił się po ziemi brzuchem do góry i miał po prostu otwarty pyszczek, a ona bez pytania zaczęła go miziać po szyi) i że może się po prostu wydarzyć coś niespodziewanego, więc zawsze pytam, czy mogę podejść do psa, czy mogę go pogłaskać. Psów, które wydają się niepewne, nie dotykam mimo zachęt właścicieli. Po co kusić los...

sobota, 27 sierpnia 2016

Jak pies z kotem...


Mamy za sobą mały kryzys blogowo-fotograficzny. 
To znaczy, ja mam. 
Jack absolutnie nie ma żadnego kryzysu, daleko mu do tego jak na księżyc. Niedługo skończy pół roku - a przy okazji miną cztery miesiące mieszkania u nas. W tym czasie stało się coś totalnie niewyobrażalnego - ze stworzenia kotolubnego (czy nawet kotowielbnego?) stałam się stuprocentową miłośniczką psów. To nie znaczy, że Czesław (zdjęcie w dole notki) poszedł w odstawkę, ale jednak relacja człowieka z kotem a relacja z psem to dwie zupełnie różne sprawy. 
Kot żyje PO SWOJEMU. Ma SWOJE miejsca, SWOJĄ michę z jedzeniem, SWOJĄ wodę, SWOJE łóżko i SWÓJ parapet. Naruszenie kociej przestrzeni (nowy kwiatek na parapecie, przesunięcie miski, zmiana narzuty na łóżko) oznacza tygodniowe podchody kota, żeby to NOWE oswoić i żeby wszystko znów było SWOJE.
Pies? Jack był z nami w Niemczech (dwa tygodnie w jednym domu i tydzień w drugim), ostatnio pomieszkiwał też z nami przez tydzień u mojej mamy - i wszystko to było powodem do nowej fali radości. Sprawa jest prosta: nowe miejsca i wszelkie zmiany to nowi ludzie, a nowi ludzie to nowe ludzkie uszy do wylizania i nowe ręce, które będą głaskać. Głaszczą i dają się rano wylizać od stóp do głów? To znaczy, że Jack jest u siebie.
I wszystko byłoby super pięknie, Czesław mieszka u mamy w moim starym domu (nie zgodził się na przeprowadzkę), Jack razem z nami w drugim. Staraliśmy się regularnie "spotykać" ich ze sobą, ale wiadomo - zawsze w biegu, lato, więc szczenior buszował raczej po ogródku mamy, a nie po pokojach. Czesława (który jest kotem typowo domowym) kojarzył głównie od strony ogona. Tyle było widać uciekającego kota. Dopiero niedawno zmuszeni byliśmy zamieszkać z całym zwierzyńcem w jednym miejscu, a że lało dzień i noc i byliśmy chorzy - kot z psem musieli poznać się bliżej.
Gdybyśmy zakładali się o przebieg tej znajomości, niestety przegralibyśmy oboje. Ja byłam przekonana, że jakoś się dogadają. Mój narzeczony - że trzeba będzie pilnować Jacka, żeby nie torturował Czesława. Wyszło, że owszem, trzeba pilnować Jacka, ale po to, żeby nie dał się Czesławowi zadrapać na śmierć. 
Naczytałam się i nasłuchałam, że kota bez problemu można "dogadać" ze szczeniakiem. Czesław nigdy nie drapał, nie atakował, Jack jest miłośnie nastawiony do wszystkiego, co się rusza, więc teoretycznie powinno być ok, ale niestety nastąpiły problemy komunikacyjne. Pies na widok kota zaczynał merdać ogonem - kot jeżył się i syczał, przekonany, że to małe łaciate diabelstwo na pewno ma złe zamiary. Pies podbiegał, żeby kota powąchać - kot zmieniał się we włochatą kulę zła. Trudno to inaczej opisać. Jack niezrażony próbował obskakać kota (kto widział skaczącego z radości jacka russella, ten wie, o co chodzi) i zachęcić go do zabawy - na resztę sceny spuśćmy zasłonę milczenia. Zachowywały się... jak przysłowiowy pies z kotem, po prostu. Trzeba było potwory izolować, a jeśli znalazły w jednym pomieszczeniu, pilnować na każdym kroku.
Nie chcę "stawać po stronie" żadnego ze zwierzaków, oba uwielbiam, chociaż w tej chwili Jack jest na pewno bardziej "mój". Jako że jest spora szansa, że od marca do sierpnia oba będą mieszkać razem - tzn. my przeniesiemy się z Jackiem do mieszkania Czesława - mam kilka miesięcy, żeby wypracować sensowne rozwiązanie.
Na pewno obcinać kotu pazurki, żeby przy ustawianiu małego nie zrobił mu po prostu krzywdy. A poza tym - co? Pozostawić znajomość samą sobie? Jack chce się bawić, kot go nienawidzi do szpiku kości - gdyby tylko pies zrozumiał, że to drugie łaciate stworzenie lepiej zostawić w spokoju, pewnie byłoby znośnie, ale jak wytłumaczyć to jednemu i drugiemu?
Z drugiej strony boję się, że jeśli pozwolę im ustawić relacje w stadku na własną łapę, podrastającemu Jackowi (mimo tego, że jest naprawdę przyjaznym psem) puszczą nerwy i się Czechowi odgryzie za te wszystkie ataki z zaskoczenia. Jak pies z kotem... I co tu robić?

Na zdjęciu: na górze Czesław, kiedyś z przydomkiem Samo Dobro, ale po ostatnich dniach doszłam do wniosku, że powinien jednak przejąć przydomek Samo Zło po świętej pamięci Romanie (to ten kot kaloryferowy, cichy zabójca i postrach wszystkich domowników; kiedyś poświęcę mu osobną notkę i zamieszczę sto tysięcy ostrzeżeń, bo zagorzali psiarze zdecydowanie nie powinni tego czytać).

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Anegdotka o tym, jak pies zmienia punkt widzenia ;-)

Za rok bierzemy ślub. Mimo początkowych oporów urządzamy wesele, nie za wielkie, ale jednak, takie z muzyką do rana i nocowaniem w terenie, a nie w domu. Informujemy o tym ojca mojego narzeczonego (mieszkamy w jednym domu i w trójkę zajmujemy się Jackiem). Jego reakcja... Nie radość ani nie morderczy błysk w oku, nic z tych rzeczy. Po chwili namysłu padło tylko mroczne pytanie:
- A co w czasie wesela PLANUJECIE ZROBIĆ Z PSEM? Przecież on nie może zostać SAM W DOMU!!!
A jeszcze trzy miesiące temu najpierw zapytałby, skąd weźmiemy na to całe wesele  pieniądze. Oto, jak zmienia się punkt widzenia, kiedy zostaje się psiarzem!

sobota, 13 sierpnia 2016

Pies w ogródku

Na razie bez zdjęć, bo wszystkie "zapasy" straciłam (zepsuta karta SD w telefonie, grrr), a sam Jack pozostaje chwilowo nieuchwytny - śmiga w tej chwili po ogródku, a ja obserwuję go tylko przez kuchenne okno i nie mam pod ręką niczego robiącego sensowne zdjęcia.
Właśnie, śmiga po ogródku - i o ogródku dzisiaj będzie.

Wielokrotnie nasłuchałam się, że trzymanie psa w bloku to sadyzm i jeśli ktoś nie ma ogródka, absolutnie nie powinien mieć psa. Chociaż doceniam zalety posiadania ogródka, uważam takie rozumowanie za kompletną bzdurę. 

Mieszkam przy ulicy domków jednorodzinnych, przy każdym domku ogródek - a w każdym ogródku piesek. Czasem nawet nie piesek, ale pies albo psisko. Od kiedy sama mam psa, a niedawno minęły trzy miesiące (właściwie to nawet od czasu, kiedy tu mieszkam, czyli od dwóch lat) nie widziałam jeszcze, żeby którykolwiek z tych psów był na spacerze. Po sąsiedzku mieszka wielki kaukaz. Do dyspozycji ma średniej wielkości ogródek, ale po kilku latach zwiedzania swojego terytorium od płota do płota zajmuje się głównie leżeniem na ganku i darciem paszczy na przechodniów, nawet tych, co nie mijają bezpośrednio jego posesji, ale idą drugą stroną chodnika. Ogródek dalej - kundelek wyglądający trochę jak skrzyżowanie JRT z pitbullem. Czasem lata po ogródku luzem, wówczas, kiedy tylko ktoś przechodzi chodnikiem, rzuca się na furtkę z takim impetem, jakby planował ją staranować, a przechodnia roznieść w proch i pył; na ogół jednak uwiązany na dziwnej konstrukcji ciągnących się w powietrzu linek. Jeszcze ogródek dalej: młody pies, który z rozbiegu rzuca się na bramę, bardzo agresywnie szczekając. I tak dalej...
Myślę, że tym psom lepiej byłoby w bloku. Właściciel musiałby ruszyć swój ciężki zad, zejść z psem po schodach kilka razy dziennie chociażby po to, żeby pupilek nie zasikał mu mieszkania. Takie trzymanie psa w ogrodzie, w totalnej izolacji od człowieka, to jest dopiero sadyzm...
Jak jest z Jackiem?
Teraz, latem, w ciągu dnia ma nielimitowany swobodny dostęp do ogródka - drzwi wejściowe do domu są uchylone. Kiedy był małym szczylkiem, w ogóle nie wychodził sam, potem dokładnie zabezpieczyliśmy całą posesję i wypuszczamy go "prawie samopas", tzn. kontrolując go z okien i co kilka minut wychodząc zerknąć, czy wszystko ok.  Na ogół nawet nie trzeba go sprawdzać, Jack sam się melduje co kilka chwil. Kiedy ktoś stoi przy furtce, pies podnosi wielki wrzask połączony z machaniem ogonkiem i robieniem serii akrobatycznych wyskoków - uwielbia gości. Na szczęście furtka i brama są zakluczone i nie da się tak po prostu wejść, więc szansa, że ktoś go niepostrzeżenie zwędzi, jest minimalna. Wieczorem zasady nieco się zmieniają - pies nie biega sam, tylko wychodzi z nami, bo w ogródku czają się fascynujące ćmy i jeże, które Jack namiętnie obszczekuje, jeśli nikt go nie pilnuje - a wielki jazgot o 22 to nie jest to, co chcemy robić sąsiadom (chociaż oni nie mają takich oporów - sąsiedzkie psy nocujące na dworze potrafią szczekać o dowolnej porze).
To są ogromne plusy ogródka. Minusy - codziennie trzeba zrobić rundkę ze sprzętem sprzątającym i wyzbierać psie kupy. Jak się coś przegapi - jest ryzyko, że wdepnie się dzień później w czasie gonitwy, ale trudno, bywa. Ogródkowe buty nie mają na szczęście bieżnika na podeszwie. Kolejny minus - boję się, że ktoś nam psa czymś syfiastym nakarmi. Na szczęście nasza ulica jest bardzo mało uczęszczana, a dostęp do ogródka z chodnika jest mocno ograniczony, to tylko kilkumetrowy kawałek płotu, który widać z kuchni - kiedy pies biega samopas, po prostu mam otwarte okno (i na pewno usłyszę szczek Jacka, kiedy ktoś minie naszą posesję) i w każdej chwili mogę wyjrzeć, skontrolować sytuację i ryknąć "zostaw" - działa świetnie, to jedna z naszych najczęściej ćwiczonych komend. 
Reszta - same plusy... O ile pies jest nie tylko "ogródkowany", ale i ma kontakt ze światem i człowiekiem, a tego naszemu Jackowi nie brakuje. Poza swobodnym bieganiem po ogrodowych krzaczorach obowiązkowa jest ogródkowa zabawa z psem: aportowanie piszczącej świnki, przeciąganie się, zabawa w ganianego i chowanego i co tam nam jeszcze przyjdzie do głowy. Zwykle po takiej zabawie Jack dobrowolnie idzie z nami poleżakować w domu. Poza tym pies idzie obowiązkowo na dłuższy spacer (co najmniej raz dziennie). Codziennie chodzimy gdzie indziej: czasem do miasta, czasem na pola albo do lasu, a kiedy wybieramy się gdzieś dalej, np. do Gdańska na Jarmark, zwykle zabieramy go ze sobą i zalicza spacer całodzienny. Zależy mi, żeby poznawał nowe ludzi i nowe miejsca, potrafił podróżować nie tylko samochodem, ale i pociągiem czy autobusem. 
Dotychczas zdarzyło się może kilka dni, kiedy nie wyszedł poza ogród - raz powaliła nas wszystkich grypa żołądkowa, a ze dwa czy trzy razy lało tak, że sam pies nie miał ochoty wyskoczyć dalej niż trawnik. Nie wyobrażam sobie, żeby miał całe dnie spędzać tylko na działce. Wystarcza mi jego mina, kiedy widzi w mojej dłoni szelki i smycz - sam się ustawia "do zapinania" i jeszcze pomaga, odpowiednio unosząc łapki, żeby tylko jak najszybciej pójść na spacer. Coś pięknego.

niedziela, 7 sierpnia 2016

Dlaczego własnie jack russell terier?


 
Zdjęcie niewiele ma wspólnego z tematem, ale nie mogłam sobie darować podzielenia się ze światem Bezgłowym Jackiem.

Jack Russell Terier był rasą kompletnie mi nieznaną. Wspominałam już chyba, że dotychczas mieszkały ze mną tylko koty, a wcześniej, w dzieciństwie, kolejno po sobie następujące świnki morskie i jeden szczurek. Psów się bałam - jako dziecko miałam kilka spotkań z tak zwanymi "złymi" psami, a kilka lat temu zostałam ugryziona przez owczarka niemieckiego i doświadczalnie sprawdziłam, jaką toto ma siłę szczęk. Skończyło się w miarę szczęśliwie dla mnie i niestety nieszczęśliwie dla psa (właściciel oddał go co prawda osobie, która w końcu zapewniła mu szkolenie i lepsze warunki życia, aby zredukować agresję, ale niestety psiak zginął po kilku miesiącach pod kołami samochodu).
Dwa lata temu zamieszkaliśmy z narzeczonym w jego rodzinnym domu, w którym kota być nie może pod żadnym pozorem. Na szczęście moja mama bardzo chciała, żeby koty zostały u niej, więc nie miałam rozterek, który dom wybierać. Nie umiem jednak żyć bez zwierzaka, po głowie chodziło mi, żeby wrócić do hodowania gryzoni... Narzeczony nie próbował mnie na siłę przekonywać do psa, po prostu opowiadał o zwierzakach, które mieszkały w tym domu wcześniej, potem parę razy wspominał o znajomym jacku russellu, zostawił na komputerze kilka otwartych stron internetowych ze zdjęciami i filmikami - i myśl gdzieś zakiełkowała. Decyzję podjęłam, kiedy na plaży porozmawiałam z właścicielką cudownej małej russellki, która mnie totalnie rozbroiła. Zaczęłam wyszukiwać informacje o rasie, odpowiednim wychowaniu szczeniaka itp. Nie interesowałam się wtedy kompletnie rodowodami, hodowlami, nie miałam pojęcia o pseudohodowlach, więc kiedy trafiliśmy na ogłoszenie o "naszym" psie, zdecydowaliśmy dość szybko o nawiązaniu kontaktu z właścicielką. Mieliśmy ogromne szczęście - chociaż Jack nie pochodzi z zarejestrowanej hodowli, pierwsze dwa miesiące życia spędził w super warunkach i to procentuje dzisiaj. 
Dlaczego JRT? Nie chcieliśmy psa kanapowego. Lubimy podróże i aktywne spędzanie czasu, więc chcieliśmy, żeby mógł z nami pobiegać, pójść na rower, powędrować po górach. Ja postawiłam warunek, że nie może być duży - o moim "zaleczonym" już lęku przed dużymi psami napiszę w następnej notce. Bałam się trochę legend, jakie krążą o charakterkach JRT, ale też wiedziałam, że jestem spokojna, raczej konsekwentna i cierpliwa (lata pracy w szkole robią swoje, człowiek się uodparnia na wszystko), mam chęć i czas, żeby pracować z psem... I na razie idzie super!
Gdybym przez pojechaniem po Jacka zrobiła sobie powtórkę z "Maski", pewnie bym się zawahała, ale na szczęście film obejrzeliśmy już, siedząc na kanapie razem z naszym szczeniakiem (czemu nikt wcześniej mi nie powiedział, że Jack wygląda identycznie jak Mailo!) i podwójnie się zaśmiewając! 
Ani przez sekundę nie żałowałam, że wybraliśmy JRT. Chociaż są chwile, kiedy padamy z nóg, a nasz pięciomiesięczny turbo-Jack krąży po domu w pełnej gotowości do zabawy i mówimy w żartach, że to nie pies, tylko tasmański diabeł, wiem, że żadne z nas nie zamieniłoby go na innego psa.


  

czwartek, 28 lipca 2016

Nad czym obecnie pracujemy

 Zdjęcie ze spaceru w Niemczech, ale od trzech dni jesteśmy znów w domu.
Kiedy czekaliśmy na termin odbioru naszego pieska, spędziłam w Internecie długie godziny, oglądając filmiki i zachwycając się cudami, jakie potrafią pieski, a JRT w szczególności. Nie miałam jednak ambicji, żeby mój psiak umiał wszystkie te sztuczki, a już na pewno nie decydowałam się na tę właśnie rasę z głębokim przekonaniem, że sam się nauczy, bo to taki mądry piesek. Owszem, mądry, ale po polsku nie rozumie, więc i tak trzeba mu po psiemu wytłumaczyć, o co tym dziwnym ludziom chodzi. Poza tym, brałam pieska bez rodowodu, więc liczyłam się z tym, że z przeróżnych powodów może nie być jak te filmikowe.
Rzeczywistość zaskoczyła wszystkich. Jack przybył do nas i po tygodniu absolutnie bez żadnych próśb i zachęt aportował wszystkie rzucone mu zabawki. Jedyne, co pozostało, to podtrzymywać tę umiejętność. Bawimy się tak do dziś, zwykle w ramach zachęty do przyniesienia jednej zabawki w dłoni trzymam drugą i proponuję psu wymianę.
Nie było też absolutnie żadnych problemów z nauką czystości. Jako że mamy własny ogródek, od początku wynosiliśmy malucha na trawę tuż przy drzwiach domu, pomijając etap podkładów - i sprawdziło się świetnie! Obecnie Jackowi zdarza się wpadka w chwilach stresu albo nadmiernej ekscytacji, ze dwa razy siknął też na sztuczną trawę na balkonie, kiedy byliśmy na zagranicznej wycieczce - ale to jestem w stanie zrozumieć, w końcu świeże powietrze było, moment wyjścia z domu był, no to nic, tylko sikać!
Bezproblemowo poszło z komendą siad. Obecnie Mały siada niemalże zawsze, kiedy usłyszy polecenie, musimy to tylko potrenować w tych bardziej ekscytujących momentach, czyli w czasie powitań (szczeniak zamienia się wówczas w piłeczkę tenisową), w czasie ludzkich posiłków (niestety, jeden z domowników, który zawzięcie nam sabotuje wszelkie próby wychowania psa, brał go w czasie jedzenia na kolana i gdzieś w psiej głowie powstało skojarzenie, że jeśli będzie wystarczająco długo zaczepiał człowieka, doprosi swego) i przy dzieciach, które kocha straszliwie i które wyzwalają w nim absolutnie nad-psie pokłady energii. 
Jack nauczył się też komendy leżeć, ale tu pojawiły się pewne schody. Jako że dla psa to komenda najnowsza i chyba najtrudniejsza, wykonuje to za każdym razem, kiedy chciałby otrzymać super nagrodę. Zdarza mu się nawet, że kiedy słyszy do mnie albo siad, na wszelki wypadek pada i leży bez ruchu i widać po oczach, że strasznie trudno mu pojąć, dlaczego tej nagrody nie ma. Zastanawiam się, jak go nauczyć leżenia na komendę, a nie "na zapas", żeby go do tego nie zniechęcić.
Uparcie pracujemy nad przywoływaniem, ale na razie ćwiczymy tylko w domu i ogródku, bo boję się spuścić psa ze smyczy na obcym terenie. Na początku szło świetnie, teraz Mały wkracza chyba powoli w fazę buntu, więc w ramach dodatkowego motywatora zamierzam zaserwować mu parówki i chrupki Flipsy, zobaczymy, czy przy takiej nagrodzie będzie przychodził chętnie.
Ostatnia sprawa, nad którą w tej chwili pracujemy i pewnie długo jeszcze będziemy pracować, to chodzenie na luźnej smyczy. Są momenty, kiedy idzie super, ale kiedy otacza nas dużo osób albo w pobliżu widać zieloną trawkę, psu włącza się opcja ciągnika. Tu nie stosuję żadnych nagród ani komend: kiedy Jack zaczyna ciągnąć, ja się zatrzymuję. Powoli zaczyna działać.

Przez ostatnie trzy dni pies się lenił i my też, bo dopiero wróciliśmy z Niemiec i musieliśmy trochę dojść do siebie. W najbliższych dniach planuję powtórzyć z nim i utrwalić to, co już potrafi, a potem wziąć się za coś zupełnie nowego, tylko co? Na razie myślę tylko o przydatnych komendach, zwłaszcza że za jakiś czas planujemy powiększać rodzinę. Przyda się pewnie na miejsce i cicho, więc pozostaje mi poczytać, jak się do tego zabrać.

środa, 20 lipca 2016

Pies za granicą na spacerze - podgłaskiwacze i mordercze śmieci (3)

Mimo wielu pozytywnych doświadczeń nazbierało się dziś we mnie trochę "spacerowych" żali i to o nich dziś będzie.
Po pierwsze, podgłaskiwacze. Ludzie, którzy głaszczą psa z zaskoczenia, niespodziewanie i podstępnie. Niby nic, wyciągają łapę i głask. Pies przeszczęśliwy, ale jak go wówczas oduczyć tej miłości do całego świata? Cieszę się, że jest pozytywnie nastawiony do innych, ale nie cieszę się, kiedy wpada radośnie do cudzego mieszkania, bo na progu cieszy się do niego jakaś miła Pani - to prawdziwa sytuacja z dzisiaj, jeden z naszych tutejszych domowników wyszedł na papierosa na mini balkonik znajdujący się na wspólnym korytarzu, piesek poszedł do towarzystwa i pohasać po zakamarkach, sąsiadka otworzyła drzwi i tak sobie zaprosiła go do środka. 
Kiedy jestem z psem, pilnuję go, oczywiście, ale i tak nie jestem w stanie w 100% przewidzieć jego zachowania! Spotkał nas z tego powodu nieprzyjemny incydent i najadłam się strachu, kto wie, czy to nie z tej okazji pojawił się na mojej ciemnoblond głowie pierwszy siwy włos. Jack na spacerze ugryzł staruszkę. Oczywiście to nie tak, że biegał luzem, podbiegł i ugryzł. Za granicą nie biega luzem w ogóle, bo nie mówię po niemiecku, a niemieccy emeryci (mieszkamy na osiedlu ze średnią wieku +60) nie mówią po angielsku, więc jakby co, nie jestem w stanie się szybko dogadać. Wchodziłam już do bloku, pies był na smyczy i stał przy nodze, ja odkluczałam ciężkie drzwi, zza pleców wyskoczyła mi podstępnie staruszka i zaczęła Małego głaskać, a jak głaskanie, wiadomo, Jack pokazał brzuszydło do wymiziania... i z wielkiej radości zahaczył kobietę zębem. Mleczakiem jeszcze, igiełką, ale że staruszka skórę miała jak pergamin, to ją rozciął i pojawiło się trochę krwi. Ja stoję jak głupia, łamaną niemiecczyzną przepraszam i w ogóle, a ta mi ino: scheisse, scheisse i histeria. Nie zalała się krwią, Jack nie oskalpował jej ręki, ale darła się jak opętana, że lekarza, szyć ranę, pomocy, była 23, pies przerażony kulił mi się przy nodze, więc wzięłam go na ręce i przed domofon wezwałam niemieckojęzyczne wsparcie. Staruszka została opatrzona, poinformowaliśmy ją, że pies ma wszystkie szczepienia, mamy paszport i książeczkę zdrowia, jakby co, ale histeryzowała nadal. W końcu odprowadziliśmy ją do mieszkania, naprawdę nic jej nie było, więc poszliśmy do domu. Pół godziny później... przyjechało pogotowie. Siedziałam na łóżku przez pół nocy, uspokajając psa i czekając na lekarzy/policję/inne cholerstwo. Nikt się nie pojawił. Po czasie okazało się, że kobieta jest niezrównoważona psychicznie i lekarze już ją znają, przykleili jej nowy plasterek i tyle... Ale do dziś mam w pamięci jej krzyki. Jack pewnie też. Ile razy wyrzucałam sobie, że nie odciągnęłam psa, ale po prostu nie zdążyłam zareagować, a ona przed pogłaskaniem nie zapytała! Jeden plus całej sytuacji, że żaden tutejszy emeryt już się nie zbliża do mnie i mojego krwiożerczego potwora. Pozostaje tylko problem latających samopas malutkich dzieci imigrantów (brzmi rasistowsko, ale nie o to chodzi, po prostu chyba co naród, to inna kultura i inne wychowanie), ale do nich nawet nie pozwalam psu podejść, a w naszym bloku na końcu ślepej uliczki żaden maluch nie mieszka, więc raczej nas nie zajdzie od tyłu z zaskoczenia. Niemniej, stała czujność.
Drugi problem - śmieci. Wiadomo, w Polsce jest z tym jeszcze gorzej, śmieci leżą na widoku jak milczące zaproszenie dla psa: zeżryj mnie, yeah! Te śmieci omijam albo drę się: zostaw, Jack otwiera paszczę i wypuszcza zdobycz (na razie to działa) i idziemy dalej. Tutaj śmieci się inaczej - mniej jawnie. Śmieci nie leżą na chodniku, tylko schowane w trawce obok. Rozbite szkła - tuż przy krawężniku, w ziemi na skraju trawnika. W takich miejscach, w których szybciej wypatrzy je mój pies niż ja. Nie zliczę, ile gum do żucia wyciągnęłam mu z pyska, bo nagle w czasie spaceru zaczynał z rozanieleniem pomlaskiwać. A ile zeżarł? Kilka dni temu spanikowałam, bo zobaczyłam w kąciku jego pyska krew. Wiem, że gubi zęby, ale aż tak? Otworzyłam mu przemocą pysk, bo coś w nim skrywał - okazało się, że memłał kawałek szkła. Gdyby nie to, że biorąc je do paszczy, lekko się skaleczył, mogłabym w ogóle nie zauważyć, bo diabelec jest szybki, tych szkieł i gum z mojego prawie 1,70 m naprawdę za cholerę nie widzę, a kurdupel z 25 cm - owszem. I co tu zrobić? Spaceruję, zezując na prawo i lewo, czy nie zbliża się dziecko albo staruszka do pogryzienia, i zerkając w dół, czy nie wypatrzę w przychodnikowej trawce morderczego śmiecia. Ciężkie jest życie psiarza! 
Ja sama nigdy, przenigdy nie śmieciłam, naprawdę, ale i tak zawsze stawiano mi za wzór "czystych" (nie w sensie narodowościowym, oczywiście, tylko... higienicznym) Niemców, może stąd takie moje rozczarowanie...

poniedziałek, 18 lipca 2016

Pies za granicą na spacerze - najdziwniejsze odwiedzone miejsca (2)

Trzy niespodziewane miejsca, w których był Jack, zanim skończył czwarty miesiąc swojego pieskiego życia:

1. Kolejka linowa
Z pewnymi obawami wzięliśmy go na zamek na górze (niewysokiej, ale jednak) w Heidelbergu - z nastawieniem, że jeśli Mały się zmęczy, któreś z nas weźmie go na ręce. Niepotrzebnie. Pies wdrapał się rączo na szczyt i chciał jeszcze, za to my odpadliśmy i na dół zjechaliśmy kolejką linową.

2. Centrum handlowe
Nigdy nie interesowałam się, gdzie można wchodzić z psem, a gdzie nie. Z kotami nie było problemu: zabrać czy zostawić w domu, zadrapałyby nas na śmierć, gdyby je gdziekolwiek wlec... Z Jackiem, oczywiście, sprawa jest odwrotna. Na szczęście przy wejściu do centrum widniał znak, że psy tylko na smyczy. Widok pomykającego po Saturnie na smyczy szczeniaka i miny ludzi - bezcenne.

3. Kawiarnie i restauracje
Na razie, skoro jest lato, wybieramy ogródki, ale i tak ludzie dziwnie patrzą, bo w kawiarni trzymam Młodego na kolanach - trochę jeszcze jest za głupi i za bardzo uwielbia ludzkość, żeby go przypiąć do krzesła i zignorować. Nie ma problemu z próbami podjadania, Jack na szczęście nigdy nie nabrał tego nawyku. Na kolanach albo śpi (przeważnie, podobnie zresztą jest w samochodzie), albo prowadzi obserwacje ludzi, a zwłaszcza dzieci, które kocha miłością czystą i odwzajemnioną.

Nie chodzi o to, że wleczemy biednego szczeniaczka w "ludzkie" miejsca, bo jesteśmy sadyści i męczymy zwierza. Chodzi o to, że w ciągu tych dwóch miesięcy Jack stał się członkiem rodziny, a to rodzinne wakacje! Nie będziemy przecież zostawiać go na pół dnia samego w domu, na dodatek w obcym miejscu. Jack świetnie znosi wędrówki, nowe miejsca i chyba to wszystko całkiem lubi. Kiedy jest zmęczony, wtula się we mnie i śpi, a mi się już włączyła selektywna głuchota na komentarze ach, jaki słodki wypowiadane w różnych językach.

piątek, 8 lipca 2016

Pies za granicą na spacerze - pierwsze wrażenia (1)

Nasłuchałam się cudów o tym, jak to na niemieckiej ziemi psiarze wypełniają swoje pieskie obowiązki. Na pierwszy spacer wyszłam więc, drżąc, zaopatrzona w sporą garść woreczków, książeczkę zdrowia, paszport, kaganiec... Woreczki, wiadomo, przydały się, ale po psie sprzątam nie tylko a granicą, ale i u siebie. Cała reszta, jak dotąd, nie była potrzebna: zwierzak zdrowy, wesoły i ciekawy świata, zwiedza niemieckie krzaki, co jakiś czas tylko zerkając w moją stronę ze spojrzeniem: jak znajdę tu coś ciekawego, pozwolisz mi zeżreć? Przecież sama mówiłaś, że są wakacje. Kaganiec spokojnie leży w torebce. Od kiedy tu jestem, ani razu nie widziałam psa w kagańcu, chociaż niektórym pewnie by się przydały. Właściciele do swoich psów podchodzą bardzo spokojnie, nikt się z nimi nie szarpie, nie wrzeszczy. Psy ciągną do siebie? Po "międzynarodowej wymianie spojrzeń" (tak to kulturalnie nazywam, a chodzi o moje spojrzenie sugerujące, że rozumiem, co mówisz, chociaż nie umiem odpowiedzieć, ale dobrze jest. Swoją drogą, już wiem, jak czuje się mój pies, kiedy chce mi coś przekazać...) pozwalamy psom podejść do siebie, Jack odstawia cały cyrk tarzania się, lizania kumpla, pokazywania brzuszka i takie tam, drugi pies zwykle patrzy na niego z politowaniem (o, tresowany szczur!) i każdy idzie w swoją stronę. Kiedy wyczuwam, że właściciel drugiego czworonoga nie ma ochoty na takie przedstawienie, przytrzymuję chwilę Małego i mniej lub bardziej spokojnie się oddalamy. 
Problemem są tylko kupy. Nie nasze ;-) Ja sprzątam i żyłam dotychczas w przekonaniu, że to tylko u nas, w Polsce, po chodnikach należy poruszać się slalomem. Trochę w tym prawdy jest, ale tylko trochę, bo tutejsze psy masowo zasrywają przychodnikowe trawniki i pobocza. Czasem aż się boję pozwolić zejść Jackowi ze szlaku, bo mi się wytarza w kupie jakiegoś niemieckiego psa wielkości dinozaura i... i będziemy mieć bardzo śmierdzący problem. 
Poza tym jednak jest ok. Jedno tylko mi się nie podoba, że Jack się tu diabelsko rozszczekał. To wciąż nic przy wielu znajomych psach, ale jednak... Szczeka głównie ze szczęścia, kiedy słyszy bawiące się dzieci (to jego miłość numer jeden), a że pod balkonem mamy przedszkole... Wczoraj obszczekał też czarnoskórego chłopaka, aż mi się głupio zrobiło, że mam psa rasistę - trzeba go będzie przyzwyczaić do ludzi w różnych odcieniach ;-) Wieczorami przestał za to drzeć się na robale, ale szczeka, kiedy w oddali słyszy szczekanie jakiegoś psa albo widzi go z daleka. W porównaniu do domu, gdzie poza epizodem z robalami szczekał tylko we własnym ogródku na kilku pijaczków, za którymi nie przepada, i na koty sąsiadów, jeśli usiłują wleźć nam na posesję, robi się masakra. Na razie obserwujemy, jeśli te nowe niemieckie nawyki przywlecze ze sobą do Polski, rozpoczniemy batalię o szczekanie z umiarem.

wtorek, 5 lipca 2016

Mały Jack w podroży

Mały Jack wybrał się w drugą wielką podróż. Pierwsza odbył prawie dwa miesiące temu, kiedy przywieźliśmy go do domu, i nie spodziewaliśmy się wtedy, że tak szybko zabierzemy go na kolejną dłuższą wycieczkę. Kiedy przyszło do planowania wakacji, uznaliśmy, że chociaż Jack mógłby zaczekać na nas w domu z trzecim, niepodróżującym domownikiem, umarlibyśmy chyba z tęsknoty przez te dwa tygodnie... decyzja była błyskawiczna: przy okazji szczepienia przeciw wściekliźnie zachipowaliśmy Piranię, wyrobiliśmy paszport... i tak Malutki Jack został psem międzynarodowym.
Dwunastogodzinna podróż samochodem zniósł świetnie, poza małymi napadami gryzienia (nie nas, tylko gryzaków i zabawek) głównie spał na moich stopach. Przygotowaliśmy specjalny pas do przypięcia psa, podkłady dla szczeniaków, w torebce miałam pokruszony według wskazań pani weterynarz na mikroułamki aviomarin... a okazało się, że Mały sam wybrał sobie legowisko na stopach pasażera z przodu samochodu - wymościłam mu je ręcznikiem i wyszedł idealnie jego rozmiar, pies nie "latał" po aucie nawet przy hamowaniu i nie miał możliwości przeszkadzania kierowcy, bo najpierw musiałby wskoczyć mi na kolana. Poza gryzakami i klasycznym zestawem spacerowym, czyli butelka z wodą i psimi chrupkami podawanym z dłoni na postoju nic nie było potrzebne. Anioł, nie jack russell, no!
Zdjęcie z jednego z pierwszych spacerów po zagranicznej ziemi. Nie rozumiem się z tubylcami, nie znam ich narzecza, ale już jesteśmy zaprzyjaźnieni z całym osiedlem, tak wszystkich oczarował, bo niby słodki i grzeczny. Pozory mylą, bo ma ten nasz Słodki Piesio fantazję i ostatnio ciągle kojarzy mi się z krokodylem, ale o tym innym razem ;-)