czwartek, 14 grudnia 2017

O braku pomysłu i pierniczkach

Ostatnio milczymy, ale robimy to "świadomie" i czuję potrzebę, żeby wytłumaczyć, dlaczego. Otóż - wciąż nie mogę znaleźć swojego pomysłu na bloga. Jak wspomniałam, nie czuję się na siłach kontynuować bloga stricte "psiego", bo nie jestem specjalistą z zakresu kynologii, nie mam w otoczeniu zaprzyjaźnionych psiarzy, po prostu trafił mi się cudowny, kochany i mało problemowy psiak... A czy chcielibyście co dwa - trzy dni czytać o tym, jak bardzo uwielbiam to małe, słodkie, już prawie dwuletnie już futro? Pewnie nie.

Nie zawieszam bloga. Po prostu porządkuję w głowie pomysły, o czym mogę i chcę pisać.

Nie wspominałam chyba o tym, że jestem jednym z blogowych dinozaurów i może tak ciężko mi się odnaleźć we współczesnym blogowym świecie. Zaczęłam pisać kilkanaście lat temu, kiedy jedyną dostępną w Polsce platformą dla blogerów był blog.pl, a ilość zarejestrowanych adresów była niższa niż 500... Było nas mało i w tamtym czasie miałam wrażenie, że wszyscy "kojarzyli" (oczywiście w sensie internetowym) wszystkich. Większość "dorosłych" blogerów z tamtych czasów wydała książki. Nagle blogi stały się czymś popularnym, skończyło się pisanie dla siebie i garstki znajomych, ruch na stronie znacząco wzrósł... A wówczas wielu z nas sobie tego po prostu nie życzyło, bo blog w pierwotnej formie był czymś naprawdę osobistym, intymnym. Tacy jak ja (czyli "młodzi" - wówczas miałam kilkanaście lat! - podziwiający tych "znanych" i "wielkich"), bez dorobku i umiejętności dających nam szansę na sukces w tym nowym blogowym świecie, mieli do wyboru trzy opcje - albo dalej prowadzić swoje internetowe dzienniki i opowiadać o prywatnym życiu czytelnikom (ale było ich już nie kilkunastu albo kilkudziesięciu, ale kilkuset - nie zawsze przyjaźnie nastawionych do autora), albo wycofać się i zacząć znów pisać tylko "w ukryciu", albo dostosować się, zaakceptować umasowienie (jest takie słowo?) i komercjalizację blogów. Ja wybrałam to drugie - na pierwsze nie miałam odwagi, a na trzecie - umiejętności, pomysłu i możliwości. Przez jakiś czas mój blog był chroniony hasłem i to się świetnie sprawdzało, potem nieco dorosłam, poszłam na studia, zakochałam - po raz pierwszy, drugi, trzeci, skończyłam studia i znów się zakochiwałam, odkochiwałam, poszłam do pracy... Pracy, która okazała się być kolejną pasją. Wyszło jakoś tak, że miłości i pasje zeżarły cały mój dostępny czas wolny - i tak zostało do dziś.
Kilka lat temu moje życie zdecydowanie się ustabilizowało, ale dopiero kiedy w naszym domu pojawił się Mały Jack, wróciła mi chęć pisania. Niestety, czasu nie zrobiło się wcale więcej, więc uznałam, że założę bloga psiego, na którym od czasu do czasu, bez jakiejkolwiek presji z zewnątrz, będę pisała o życiu z małym turbo-pieskiem. Kiedy okazało się, że temat jest na tyle wąski, że mam ochotę pisać więcej, ale nie bardzo jest o czym, zaczęłam myśleć o poszerzeniu "profilu" bloga, powstała "Rodzina dwa plus pies" - i na tym utknęłam. Żeby zacząć tworzyć bloga lifestylowego z prawdziwego zdarzenia, to znaczy naprawdę pisać o życiu w rodzinie dwa plus pies, musiałabym przełamać opór przed upublicznieniem tego, co zawzięcie chroniłam przez kilkanaście lat. Wiecie, chcę to zrobić. Chcę zacząć pisać o sobie! Tylko zupełnie nie wiem, jak się zabrać do rzeczy. Zacząć od tego, kim jest nasza trójka? Zacząć pisać o naszych nietypowych (jak mi się przynajmniej wydaje) pasjach? Hę?
Chrząknęłam sobie do wewnątrz i utknęłam.
Gdybym cofnęła się w czasie o jakieś czternaście, piętnaście lat, mogłabym zapytać moje liczne wówczas grono czytelników o radę. Dziś chyba nie miałoby to sensu - ze statystyk wyczytuję, że mam wąskie, ale stałe i wierne grono czytaczy... milczących. Nie piszę tego z wyrzutem, zdaję sobie sprawę, że na moim blogu nie bardzo jest co komentować. Wiem tylko, że muszę sama ze sobą poważnie pogadać i zdecydować się: czy zostać mimo wątpliwości przy opcji bloga o Jacku z nieznacznym dodatkiem czynnika ludzkiego, czy zrobić rewolucję i pokazać siebie.

Zwyczaj mam taki, że kiedy chcę pomyśleć, biorę się za gotowanie... A skoro zimy za oknem ani śladu, trzeba było ją trochę zachęcić i tradycyjnie przypierniczyć. Pierniczkami przypierniczyć. W tym roku działaliśmy na 12 odnóży - dwie pary rąk ludzkich (na fotce, cykanej oczywiście smartfonem, bo tylko to miałam pod ręką, uwieczniony kawałek mojej mamy) i dwa futra: Jack i jego "kuzyn", Koresław. Była jeszcze kot Czesław (przemianowana przez moją mamę, pewnie ze względu na płeć niemęską, na Zuzannę), ale siedziała na parapecie i nie weszła w kadr, bo zasadniczo psami gardzi i w ich obecności nie opuszcza okolic okna. Widać, kto się najbardziej angażuje w robotę! Ciężką pracę Mały odchorował w domu, najpierw pod kocykiem, a potem perfidnie rozkładając się na mojej poduszce.






wtorek, 21 listopada 2017

o uciekającym listopadzie

Ostatnio coś mi się popsuło poczucie czasu: przegapiłam ponad połowę listopada. Nie wiem, jak to się stało. Początek miesiąca przechorowałam, potem na dwa tygodnie wciągnęła mnie praca (niechaj będzie po trzykroć przeklęty każdy, kto mi powie, że nauczyciel pracuje pięć godzin dziennie). Kiedy wreszcie przyszedł weekend, spojrzałam w kalendarz - i naprawdę się zdziwiłam - a z tego wszystkiego aż się zrobił poniedziałkowy wieczór.
Gdzieś mi umknęło Święto Niepodległości. Chociaż co prawda jestem z tych nieparadujących, zrobiło mi się trochę głupio - mogłam chociaż porozmyślać na tematy okołoojczyźniane, ale nie zdążyłam nawet zacząć, a już się zmieniły nastroje i zamiast flag w sklepach pojawiły się renifery i mikołaje.

Dopiero dziś zrozumiałam, jak to możliwe, że przeleciało mi przez palce ponad pół listopada.
I dopiero dziś doszłam do wniosku, że właściwie to nie mam czego żałować.

Ostatnio prawie nie korzystam z komputera do celów innych niż zawodowe. Owszem, przygotowuję dokumenty, sprawdziany i inne dziadostwa, ale zaraz potem wyłączony laptop ląduje w szufladzie. Blogi czytam przez aplikację Bloglovin zainstalowaną na komórce, słodkie pieski i kotki oglądam na komórkowym Facebooku i nie poświęcam na to szczególnie dużo czasu - głównie dojazdy do pracy albo sytuacje, kiedy na coś czekam, np. w kolejce do lekarza. W domu - nigdy! Na czytanie wiadomości nie starcza mi już czasu ani ochoty, więc co kilka dni przeglądam same tylko nagłówki w wiadomościowej aplikacji. Telewizji nie oglądam wcale. Mamy co prawda w domu telewizor, ale nawet nie potrafię go uruchomić, serio. Wszystko to sprawiło, że w listopadzie po prostu odcięłam się od wielkiego świata, a skupiłam na tym małym, na wyciągnięcie ręki.

Dlaczego właściwie pomyślałam, że te dni tak po prostu uciekły? Uciekły - czy to w ogóle dobre słowo? Po prostu ich nie liczyłam, nie patrzyłam w kalendarz, kolejnych dni tygodnia nie odmierzały mi newsy z Internetu. Dopiero po dłuższej chwili uświadomiłam sobie, że tak naprawdę nie uciekło mi nic - po prostu czas mijał szybciej na ciekawych zajęciach.

Wyremontowaliśmy nasze królestwo i od tego chyba zaczęły się zmiany. Do niedawna w pokoju posiadałam tylko i wyłącznie stare biurko, jakąś mini szafkę i kanapę. Wszystko, z laptopem włącznie, leżało na wierzchu, tworząc fantazyjne konstrukcje, stosy i stosiki. Po remoncie cały bałagan zniknął, nawet komputer dostał w przydziale swoją własną szufladkę, a na nowych komodach i szafkach stoją tylko i wyłącznie "światełka" (czyli świece i lampki, moja nowa obsesja). Kiedy wchodzę do pokoju, nawet nie myślę o włączaniu komputera bez konkretnej potrzeby - bo go po prostu nie widzę. Zamiast tego uruchamiam system światełek i jest mi tak dobrze, że tylko przytulam się do psa (jesienią Jack zmienia się w włochatą poduszkę) i czytam. W ciągu ostatniego miesiąca - kilkanaście książek, nieszczególnie wartościowych, ale jednak, już od wielu lat nie udało mi się coś takiego. Poza tym obejrzeliśmy z mężem nowe sezony Stranger Things i Watahy - oba seriale fantastyczne, przewróciły mi mózg na drugą stronę (i od razu uprzedzę ewentualne pytania: to on uruchamia telewizor i odpala Netflixa/HBO). Poza tym zaczęliśmy w końcu korzystać z urządzonego już jakiś czas temu domowego "bunkra" - w piwnicy zamontowaliśmy stary, ale sprawny DJ-ski sprzęt muzyczny, wynieśliśmy tam niepotrzebne meble i dywany i powstał pokój, w którym można hałasować, a właściwie HAŁASOWAĆ, na przykład potańczyć do Rammsteina czy poćwiczyć na steperze przy Prodigy. A potem joga i pełen relaks.

Okazało się, że poza tym udało mi się znaleźć czas na serię dłuższych spacerów z psem. Mały ostatnio zrobił się bardziej lękliwy, więc postanowiłam działać, zanim strachy rozkręcą się na dobre - i je szybko przegonić. Już jako szczeniak Jack bał się mostów, potem mu przeszło, a ostatnio znów wróciło, może z powodu tego, że nasze lokalne rzeczki i strumyczki po tylu ulewach zrobiły się jakby bardziej rwące, więc kiedy przechodzimy nad nimi, pies wyraźniej słyszy szum wody? Nie mam pojęcia, ale mosto-fobia zaczęła wracać, więc pozostało mi tylko zaopatrzyć nas w ulubioną piłkę Małego, garść pokrojonej na kawałki marchewki - i ruszyć w trasę. Zaliczyliśmy wszystkie mosty w mojej mieścinie, przy którymś już z rzędu Jack szedł wyprostowany, dumnie wymachując ogonem, a nawet odważył się podejść do barierki i popatrzeć na wodę. Marchewka czyni cuda...
Jack bał się też ostatnio dużych psów - akurat w tej kwestii doskonale go rozumiem, bo jest niskopiennym gnomem i nie raz zdarzyło mu się zostać podeptanym, ale i tak chciałam, żeby nie skreślał od razu każdego napotkanego psa sięgającego mi wyżej niż do kolan. Na ostatnim spacerze wypatrzyłam wielkiego, kudłatego niedźwiedzia, który człapał przy nodze (czy raczej biodrze) rozsądnie wyglądającej starszej pani. Podeszłam i zapytałam, czy wypożyczy nam swojego psa do eksperymentów. Jak się okazało, lepiej nie mogliśmy trafić: na początku Mały schował się za moją nogą, ale ciekawość zwyciężyła - podszedł do pani, zażądał pogłaskania, a potem ostrożnie obwąchał kumpla, który ani drgnął, tylko obserwował sytuację. I tak powoli, minuta po minucie, Jack odważył się nawet pomachać do niego ogonkiem, a kudłacz odmachnął, nie trafiając przy tym w mojego psa i nie zwalając go z nóg. Tyle wystarczyło, żeby Jack zaczął się zachowywać zupełnie normalnie. Lepiej reagował też na inne mijane przez nas duże psy - sam z siebie nie próbował nawiązać kontaktu, ale też nie chował się prewencyjnie za moją nogą, tylko normalnie wędrował, rzucając tylko kontrolne zerknięcia, czy mam wszystko pod kontrolą i czy nikt go nie rozdepcze.
Update po poniedziałkowym wieczornym spacerku: Jack przeszedł po moście, jakby to była najzwyczajniejsza rzecz pod słońcem, chociaż był to tylko szybki wypad na pocztę i nie miałam przy sobie nawet kociego chrupka, o marchewce nawet nie mówiąc. Dumna jestem z mojego małego kudłacza!

 ***
Nigdy nie lubiłam listopada i właściwie nadal za nim nie przepadam, ale w tym roku jakoś łatwiej mi go tolerować i nie marudzić za dużo. Chociaż ciągle pada z nieba nieokreślone coś, wciskam na głowę czapkę i wędrujemy sobie dziarsko, o tak:

(grafika Sam Toft)
  I dobrze jest.


poniedziałek, 30 października 2017

Zanim przyszła jesień,

czyli garść zdjęć z wrześniowych i październikowych spacerów z moją małą Turbo Myszką.

Kiedyś powtarzałam, że nie jestem fotografem, ale chciałabym być - i że nie umiem robić zdjęć, ale uwielbiam to robić. Od jakiegoś już czasu pozbywam się kompleksów. Wiem, że nie jestem profesjonalnym fotografem i absolutnie nie zamierzam nawet próbować nim zostać. Musiałabym wówczas zrezygnować z tej lekkości, którą czuję, kiedy biorę w dłonie aparat (albo telefon, o czym pisałam tu i tu). Teraz, kiedy robię zdjęcia, nie muszę myśleć o tym, czy komuś się spodobają. Sformułowanie "zatrzymuję chwile" brzmi niezwykle naiwnie i banalnie, prawda? I co z tego? Bo ja właśnie to robię.
Ostatnio wielką przyjemność sprawia mi "psucie" zdjęć. Wygląda to tak: biorę na warsztat jakieś nieudane, niedoskonałe zdjęcie i grzebię przy nim tak długo, aż albo wyeksponuję jego wadliwość, albo zatuszuję ją jeszcze innymi niedociągnięciami. Czasem rozświetlam do przesady ciemne zdjęcia, czasem przesadzam z kontrastem, czasem z kolei przyciemniam zdjęcia, na których z powodu prześwietlenia niewiele było widać. Efekty bywają przedziwne, ale bardzo lubię na nie patrzeć, bo oddają klimat chwili, kiedy na przykład gapiłam się na las pod światło i mrużyłam oczy, próbując "ściemnić" obraz - i dopiero wtedy dostrzegałam, że to, na co patrzyłam, to nie las, ale grupa drzew wokół domku czy stodoły. Przebarwienia na zdjęciach są efektem próby przełożenia tych "zabaw okiem" na "zabawy aparatem i programem" - to celowe, lubię je i nie zamierzam usuwać, chociaż na pewno bym mogła. Kiedy przez długie chwile maniakalnie wgapiałam się w widoki pod ostre światło, naprawdę widziałam te przebarwienia, więc i na zdjęciach mają być. 
Co sądzicie o takim podejściu do fotografii? Stawiacie na doskonałe i dopracowane kadry czy lubicie też niedoskonałość, która jest odbiciem tego, co naprawdę widzieliście, robiąc zdjęcia?
Żeby nie było, że zajmuję się tylko "psuciem" zdjęć, jak lubię to nazywać... Zupełnie przypadkiem i niechcący zaczęłam dzięki takiemu podejściu robić zdjęcia "na poważnie" - przygarnęła mnie grupa rekonstrukcji historycznej, która akurat zaczynała kłaść coraz większy nacisk na fotografię rekonstrukcyjną, potrzebowała kogoś, kto niekoniecznie umie robić zdjęcia, ale lubi... i tak się zaczęło. Dzięki chłopakom poznałam "prawdziwych" fotografów, którzy nauczyli mnie cudów, które w życiu nie przyszłyby do głowy. Okazało się, że ludzie chcą oglądać historię, która jest na moich zdjęciach. Dodało mi to niesamowicie pewności siebie, przestałam bać się aparatu i, przede wszystkim, programów graficznych. Niezależnie jednak od tego, że zaczęłam robić "prawdziwe" zdjęcia, dalej w wolnych chwilach i przypływie skrzywionej weny cykam te prześwietlone/niedoświetlone stodoły czy świecące w prawie-ciemnościach szyny kolejowe i sprawia mi to wielką przyjemność.
Poniżej zamieszczam kilka zdjęć, których robienie sprawiło mi wyjątkową frajdę. Przy każdej z tych mini-sesji wiernie towarzyszył mi Mały Jack - bo od kiedy mam psa, fotografuję o wiele, wiele więcej! Wiecie, że machał ogonem za każdym razem, kiedy naciskałam spust migawki? Jakby czuł, że sam fakt robienia zdjęcia jest już powodem do dzikiej radości. Mądre mam zwierzę, prawda?









piątek, 27 października 2017

Projekt: z okna

W tej notce - chyba po raz pierwszy w historii bloga - nie będzie ani słowa o psie!

Jeszcze kilka słów w nawiązaniu do tego, co ostatnio napisałam o zdjęciach robionych komórką. Do pracy (właściwie do jednego z miejsc pracy) dojeżdżam autobusem. Uwielbiam te momenty, kiedy zakładam słuchawki, zamykam oczy i pozwalam sobie na dokładnie 35 minut odcięcia od świata, który zostaje na zewnątrz. Mam szczęście, bo tam, gdzie jadę, udaje się bardzo niewielu pasażerów, zdarza się nawet, że autobus jest pusty. Można wygodnie rozłożyć się, oprzeć głowę i przymknąć oczy... albo zerkać na krajobrazy, które przesuwają się za oknem.
Szyby autobusu zwykle są brudne. Na ogół też wewnątrz pali się światło, więc patrząc w okno, poza widokami z zewnątrz widzę też odbicie tego, co w środku. Efekt bywa ciekawy. Czasem jest to prostu rozmycie pezażu zza okna, czasem "doświetlenie" go, a czasem dodanie nieistniejącego w rzeczywistości elementu. Im szybciej jedzie autobus, tym trudniej zatrzymać moment. Próbowałam kiedyś z lustrzanką, ale zanim złapałam ostrość, te przedziwne widoki uciekały. 
Komórką wyszło o wiele lepiej. Oczywiście, wiem że te zdjęcia są mocno niedoskonałe. Wiem, że głównym ich tematem, poza kaszubskimi krajobrazami, są... błędy. Nie chodzi o to, że jestem wobec siebie bezkrytyczna i nie dostrzegam nieostrości czy "mgły" (która mogła być moim oddechem albo zwyczajną brudną plamą na szybie!), która zasłania pół kadru. Chodzi o to, co chcę pokazać i zapamiętać - nie widoki i pejzaże same w sobie, ale to, jak owe widoki i pejzaże wyglądają, kiedy się je obserwuje z okna wlokącego się autobusu. Taki dokument codzienności PKS-owych dojeżdżaczy.

Kilka lat temu, kiedy rozpoczęłam pracę na wsi na Kaszubach i jeszcze nie prowadziłam bloga, zrobiłam sama dla siebie projekt: moja droga do pracy. Starałam się fotografować te same elementy co tydzień o tej samej porze. Dzięki temu mam dziś folder pełen zdjęć zmieniających się drzew (od zaliścionych na zielono przez żółte i pomarańczowe aż po same łyse badyle) i chodników (albo suchutkich, albo pokrytych kałużami czy mazią rozkładających się liści). Dziś bardzo chętnie te zdjęcia oglądam, ale nie chciałam powtarzać tej samej zabawy rok w rok. Wówczas zresztą fotografowałam lustrzanką, bo zdjęcia robiłam albo w moim mieście, albo już na miejscu, przed pracą. Trasa autobusowa nie została uwieczniona.
W tym roku, oglądając po raz kolejny efekty tamtego projektu, postanowiłam go nieco wzbogacić i zmodyfikować. Po nieudanych próbach uchwycenia uciekających pejzaży moim Nikonem zdecydowałam się na dokumentację najzwyczajniejszym w świecie smartfonem. Oto efekty.












Dlatego właśnie uwielbiam nie tylko moją pracę, ale i dojazdy do niej. Niestety, to już ostatni rok, za co zdecydowanie podziękować muszę autorom wdrażanej od tego roku reformy oświaty. Pozbawić mnie takich cudnych widoków o poranku - to jest najprawdziwsza zbrodnia!

sobota, 21 października 2017

Ostatnio zdecydowanie za mało spacerujemy

i kiedy już w końcu ruszamy w teren, pies przez pierwszych kilka minut zachowuje się jak chomik wypuszczony z klatki. Pozwalam mu swobodnie węszyć - więc podążamy tam, gdzie nas jackusiowy nos zaprowadzi. Po dłuższej chwili Mały uspokaja się i prowadzi mnie w miejsca, gdzie uświadamiam sobie, że naprawdę potrzebuję odpoczynku. Po żadnym z "miejskich" spacerów nie czułam się nigdy tak spokojna, tak odprężona jak wówczas, gdy lądujemy w trawach i krzakach albo na leśnych ścieżynkach - bo tak wybrał pies.
Zawsze uwielbiałam spacery, ale ostatnio jakoś nie mogłam zebrać się w sobie. Dopadła mnie jesienna chandra - seria wilgotnych, deszczowych dni sprawiła, że wychodziłam z psem do ogródka, pobawić się i pokręcić, ale nie miałam ochoty na żadne dłuższe wędrowanie. Jeszcze kilka lat temu wybieraliśmy się z R., wówczas jeszcze moim po-prostu-chłopakiem, na spacerowe randki. Nie przepadaliśmy za spotkaniami w domach żadnego z nas, bo akurat oboje mieszkaliśmy z rodzicami, a wiadomo, swobodnie rozmawia się tylko wtedy, kiedy nikt nie kręci się za drzwiami. Potrafiliśmy wtedy godzinami włóczyć się po parku, nieważne jaka była pogoda... Ale nie mieliśmy wówczas psa, który by na tych spacerach korzystał. Dziś, cóż - pies jest, ale mojemu mężowi zupełnie odechciało się spacerów. Nawyk rozmawiania został, oczywiście, ale teraz nie musimy chodzić po to do parku - no i przyszedł leń. Albo Leń, niestety.
Coś z tym trzeba będzie zrobić.

 





Jeszcze kilka słów o zdjęciach, które zamieszczam na blogu tej jesieni. Ostatnio prawie w ogóle nie noszę ze sobą aparatu, wszystko cykam komórką i odkrywam wielkie tego zalety. Oczywiście, zdjęcia nie są dobre jakościowo, ale mam wrażenie, że o wiele łatwiej jest uchwycić moment - nie zastanawiam się nad ustawieniami aparatu, nie przykładam wizjera do oka, po prostu obracam komórkę (ustawiłam opcję, w której ten jeden gest uruchamia aparat) i strzelam. Obróbka takich zdjęć to właściwie jedynie kadrowanie i ewentualnie jakiś filtr. Obrabiam je najczęściej już na telefonie, czasem w DxO, jak te zamieszczone powyżej (lekkie przycięcie kadru i filtr mist, mój absolutny numer jeden na jesienne klimaty). Poniżej jeszcze jedno zdjęcie, którego na pewno nie zrobiłabym lustrzanką, bo bym po prostu nie zdążyła. Na fotce kawałek głowy Jacka i jego ukochany "wujek" - taki , co zawsze daje gryza marchewki i czasem nawet skrawek szyneczki, kiedy udaję, że nie patrzę. Fotka obrabiana w telefonie.


Co myślicie o takiej komórkowej fotografii?

poniedziałek, 9 października 2017

[Inspirowane obrazkiem: Kiedy możesz zbić psa?]

... wtedy i tylko wtedy, gdy grasz z nim w warcaby.
[Psie Sucharki]

Dokładnie.

Ostatnio bez przerwy obdarzana jestem mądrościami na temat wychowania, a skoro nie mam dzieci, specjaliści od wszystkiego pouczają mnie, jak wychowywać psa. 
Właściwie to ja lubię, kiedy ktoś mi doradza, ale cenię rady sensowne i mądre. Zwykle, kiedy takiej potrzebuję, przeszukuję Internet i wszelkie wyczytane pomysły konsultuję z weterynarzem albo kimś obeznanym w temacie. Jak dotąd, nigdy nie wyszłam na tym źle. Zupełnie inne podejście mam za to doradzaczy samowolnych. Do tej pory absolutnym hitem był mój kuzyn (wielki fan Cesara Milana), który mówił, że nie powinnam prowadzić psa na spacery w szelkach, tylko zakładać mu na szyję cieniutką linkę i w ten sposób będę miała bezpośredni kontakt z psim mózgiem. To było mniej więcej rok temu, ale kiedy to sobie przypominam, wciąż mam w okolicach żołądka uczucie przepotężnego zadziwienia. Bo ja to się kontaktuję z psim mózgiem, kiedy rozmawiam z psem. Kiedy wydaję mu komendy, tulę go i miziam, kiedy wydajemy do siebie z Jackiem różne dźwięki, niekoniecznie ludzkie. Szelek i smyczy używam natomiast dla bezpieczeństwa psa, a nie po to, żeby po kabelku wgrać coś bezpośrednio do jego łepetyny. Kiedy wytłumaczyłam to kuzynowi, pokiwał głową, ale w oczach błysnęło mu "Ja wiem swoje, a Tobie pies wlezie na głowę".
[A wiecie, co jest najfajniejsze? Kiedy pies naprawdę wchodzi mi na głowę, tzn. kiedy pochylam się, a diabelec wskakuje mi na plecy i wpełza wyżej, robiąc z siebie szaliczek. Oczywiście, zawsze z asekuracją Pana, który pilnuje, żeby w czasie wspinaczki pies nie spadł. Czyli wychodzi na to, że to dzięki temu, że nie słucham kuzyna od linek do psiego mózgu, mam psa-akrobatę!]

Nieco poważniej robi się jednak, kiedy ktoś mi doradza, jak mam karać psa albo kiedy ktoś informuje Jacka, że zaraz mu wleje. W takich momentach mam ochotę powiedzieć "Jack, gryź", ale niestety Mały nie zna takiej komendy i prędzej odgryzłby chyba własny ogon, niż tak na poważnie, nie w zabawie, użarł człowieka. Tak serio, dlaczego ktoś każe mi bić mojego psa - i to zwykle za coś, do czego sam mojego psa zachęca?
Przykład: ktoś wydaje z siebie dzikie śmiechy i piski, skacze i macha rękoma. Dla mojego Jacka to sygnał jednoznaczny: zabawa. A zabawa oznacza tryb skakania, szarpania i ostrych sprintów po pokoju. My, właściciele, na to pozwalamy, bo tak się z naszym psem lubimy bawić. Kiedy nie mamy na to ochoty, takiej zabawy po prostu nie inicjujemy, a kiedy zaczyna ją pies, informujemy go, że "Nie teraz" albo dajemy mu jakieś inne zajęcie (zabawki, węszenie, gryzak, spacer) i po problemie. Tymczasem już kilka razy zaobserwowałam, że ludzie zachęcają Jacka do zabawy (chociaż ostrzegam ich, jak ta konkretna forma zabawy wygląda), bawią się dwie sekundy, po czym nagle zaczynają krzyczeć na psa, że ma przestać szaleć.  Krzyczeć - a dla Jacka krzyk tuż po krzykliwej zabawie oznacza po prostu jej... kontynuację. Mały nie rozumie, że to koniec i ma przestać. Żeby się uspokoił, trzeba mu to po prostu - zdecydowanie, stanowczo i z poważną miną - POWIEDZIEĆ. Tymczasem tacy dwusekundowi rozbawiacze nie radzą sobie, ale też nie chcą posłuchać mojej rady (chociaż to mój pies i wiem, na jakie słowa/komendy zareaguje), a zamiast tego wrzeszczą: Przestań skakać, bo zaraz dam ci lanie.
A im głośniej krzyczą, tym bardziej pies skacze, bo widocznie zabawa jest coraz fajniejsza.

Nigdy jeszcze nikt nie uderzył mojego psa. Zanim do tego dojdzie, ogłaszam zwykle publicznie, że "Mojego psa nikt nigdy i nigdy nie ma prawa uderzyć" i zapada krępująca cisza, co najmniej taka, jakbym puściła głośnego bąka. Bo jak to tak: nie ma prawa? Psa?
Ano, nie ma.
Podejrzewam, że wybaczyłabym, gdyby ktoś uderzył Jacka niechcący albo w samoobronie... ale tej drugiej sytuacji nie jestem w stanie sobie nawet wyobrazić, bo Mały nie jest agresywny. W ogóle. Niemniej gdyby był i ktoś by spanikował i tak zareagował - pewnie bym wybaczyła i natychmiast zaczęła szukać sensownego rozwiązania.

Wiem, że w polskim społeczeństwie panuje zgoda na bicie. 
Wkurza Cię sąsiad? Fantazjujesz, że kiedyś, w ciemnym zaułku, dasz mu w zęby i będzie po problemie. Koleżanka ma niegrzeczne dziecko? Powinna mu wlać i z głowy. I oczywiście dawniej, kiedy nauczyciele mogli uderzyć ucznia, wszystko było dobrze, szacunek był i te sprawy. A psa to można uderzyć ot tak, bo to przecież nie człowiek, więc słowami nie rozumie.
Mam dość tej wszechobecnej przemocy. Wszechobecnej, nawet nie w sensie praktycznym, ale w słowach, języku, w mentalności. Czuję się inna i napiętnowana, kiedy mówię, że nie akceptuję bicia kogokolwiek z ŻADNEGO powodu - a ludzie milkną i patrzą na mnie jak na wariatkę. Wiem, że kiedy nie biję mojego psa, są przekonani, że na pewno kiedyś, kiedy będę miała dzieci, puszczą mi nerwy i uderzę. Nie wiem, może, ale wiem, że zrobię wszystko, by nigdy do takiej sytuacji nie doszło.

poniedziałek, 2 października 2017

A w zeszły weekend spacerowaliśmy po lesie


Uwielbiam tę porę roku, kiedy wszystko jest jeszcze ciepłe i jasne, ale momentami za mgłą, jakby nie całkiem z tego świata.



Próbowaliśmy zbierać przeróżne cuda, które uznawaliśmy za jadalne, o takie:

  

 I takie:


Ale to stworzenie zbierało przede wszystkim...
 

 o takie:



Zbierało i wypluwało. No cóż.



Ciągle jednak małpiszon domagał się chwalenia, że pięknie zbiera, to chwaliłam, cóż było zrobić. Na szczęście każdy złowiony żuk po obszczeku i torturach zostawał w lesie, cały i zdrowy, chociaż pewnie mocno zdenerwowany.

A takiego... Takiego to nawet nie próbowaliśmy zbierać. Po powrocie z lasu, już w pełnym słońcu i bez mgły, tylko się zachwycaliśmy: