wtorek, 21 listopada 2017

o uciekającym listopadzie

Ostatnio coś mi się popsuło poczucie czasu: przegapiłam ponad połowę listopada. Nie wiem, jak to się stało. Początek miesiąca przechorowałam, potem na dwa tygodnie wciągnęła mnie praca (niechaj będzie po trzykroć przeklęty każdy, kto mi powie, że nauczyciel pracuje pięć godzin dziennie). Kiedy wreszcie przyszedł weekend, spojrzałam w kalendarz - i naprawdę się zdziwiłam - a z tego wszystkiego aż się zrobił poniedziałkowy wieczór.
Gdzieś mi umknęło Święto Niepodległości. Chociaż co prawda jestem z tych nieparadujących, zrobiło mi się trochę głupio - mogłam chociaż porozmyślać na tematy okołoojczyźniane, ale nie zdążyłam nawet zacząć, a już się zmieniły nastroje i zamiast flag w sklepach pojawiły się renifery i mikołaje.

Dopiero dziś zrozumiałam, jak to możliwe, że przeleciało mi przez palce ponad pół listopada.
I dopiero dziś doszłam do wniosku, że właściwie to nie mam czego żałować.

Ostatnio prawie nie korzystam z komputera do celów innych niż zawodowe. Owszem, przygotowuję dokumenty, sprawdziany i inne dziadostwa, ale zaraz potem wyłączony laptop ląduje w szufladzie. Blogi czytam przez aplikację Bloglovin zainstalowaną na komórce, słodkie pieski i kotki oglądam na komórkowym Facebooku i nie poświęcam na to szczególnie dużo czasu - głównie dojazdy do pracy albo sytuacje, kiedy na coś czekam, np. w kolejce do lekarza. W domu - nigdy! Na czytanie wiadomości nie starcza mi już czasu ani ochoty, więc co kilka dni przeglądam same tylko nagłówki w wiadomościowej aplikacji. Telewizji nie oglądam wcale. Mamy co prawda w domu telewizor, ale nawet nie potrafię go uruchomić, serio. Wszystko to sprawiło, że w listopadzie po prostu odcięłam się od wielkiego świata, a skupiłam na tym małym, na wyciągnięcie ręki.

Dlaczego właściwie pomyślałam, że te dni tak po prostu uciekły? Uciekły - czy to w ogóle dobre słowo? Po prostu ich nie liczyłam, nie patrzyłam w kalendarz, kolejnych dni tygodnia nie odmierzały mi newsy z Internetu. Dopiero po dłuższej chwili uświadomiłam sobie, że tak naprawdę nie uciekło mi nic - po prostu czas mijał szybciej na ciekawych zajęciach.

Wyremontowaliśmy nasze królestwo i od tego chyba zaczęły się zmiany. Do niedawna w pokoju posiadałam tylko i wyłącznie stare biurko, jakąś mini szafkę i kanapę. Wszystko, z laptopem włącznie, leżało na wierzchu, tworząc fantazyjne konstrukcje, stosy i stosiki. Po remoncie cały bałagan zniknął, nawet komputer dostał w przydziale swoją własną szufladkę, a na nowych komodach i szafkach stoją tylko i wyłącznie "światełka" (czyli świece i lampki, moja nowa obsesja). Kiedy wchodzę do pokoju, nawet nie myślę o włączaniu komputera bez konkretnej potrzeby - bo go po prostu nie widzę. Zamiast tego uruchamiam system światełek i jest mi tak dobrze, że tylko przytulam się do psa (jesienią Jack zmienia się w włochatą poduszkę) i czytam. W ciągu ostatniego miesiąca - kilkanaście książek, nieszczególnie wartościowych, ale jednak, już od wielu lat nie udało mi się coś takiego. Poza tym obejrzeliśmy z mężem nowe sezony Stranger Things i Watahy - oba seriale fantastyczne, przewróciły mi mózg na drugą stronę (i od razu uprzedzę ewentualne pytania: to on uruchamia telewizor i odpala Netflixa/HBO). Poza tym zaczęliśmy w końcu korzystać z urządzonego już jakiś czas temu domowego "bunkra" - w piwnicy zamontowaliśmy stary, ale sprawny DJ-ski sprzęt muzyczny, wynieśliśmy tam niepotrzebne meble i dywany i powstał pokój, w którym można hałasować, a właściwie HAŁASOWAĆ, na przykład potańczyć do Rammsteina czy poćwiczyć na steperze przy Prodigy. A potem joga i pełen relaks.

Okazało się, że poza tym udało mi się znaleźć czas na serię dłuższych spacerów z psem. Mały ostatnio zrobił się bardziej lękliwy, więc postanowiłam działać, zanim strachy rozkręcą się na dobre - i je szybko przegonić. Już jako szczeniak Jack bał się mostów, potem mu przeszło, a ostatnio znów wróciło, może z powodu tego, że nasze lokalne rzeczki i strumyczki po tylu ulewach zrobiły się jakby bardziej rwące, więc kiedy przechodzimy nad nimi, pies wyraźniej słyszy szum wody? Nie mam pojęcia, ale mosto-fobia zaczęła wracać, więc pozostało mi tylko zaopatrzyć nas w ulubioną piłkę Małego, garść pokrojonej na kawałki marchewki - i ruszyć w trasę. Zaliczyliśmy wszystkie mosty w mojej mieścinie, przy którymś już z rzędu Jack szedł wyprostowany, dumnie wymachując ogonem, a nawet odważył się podejść do barierki i popatrzeć na wodę. Marchewka czyni cuda...
Jack bał się też ostatnio dużych psów - akurat w tej kwestii doskonale go rozumiem, bo jest niskopiennym gnomem i nie raz zdarzyło mu się zostać podeptanym, ale i tak chciałam, żeby nie skreślał od razu każdego napotkanego psa sięgającego mi wyżej niż do kolan. Na ostatnim spacerze wypatrzyłam wielkiego, kudłatego niedźwiedzia, który człapał przy nodze (czy raczej biodrze) rozsądnie wyglądającej starszej pani. Podeszłam i zapytałam, czy wypożyczy nam swojego psa do eksperymentów. Jak się okazało, lepiej nie mogliśmy trafić: na początku Mały schował się za moją nogą, ale ciekawość zwyciężyła - podszedł do pani, zażądał pogłaskania, a potem ostrożnie obwąchał kumpla, który ani drgnął, tylko obserwował sytuację. I tak powoli, minuta po minucie, Jack odważył się nawet pomachać do niego ogonkiem, a kudłacz odmachnął, nie trafiając przy tym w mojego psa i nie zwalając go z nóg. Tyle wystarczyło, żeby Jack zaczął się zachowywać zupełnie normalnie. Lepiej reagował też na inne mijane przez nas duże psy - sam z siebie nie próbował nawiązać kontaktu, ale też nie chował się prewencyjnie za moją nogą, tylko normalnie wędrował, rzucając tylko kontrolne zerknięcia, czy mam wszystko pod kontrolą i czy nikt go nie rozdepcze.
Update po poniedziałkowym wieczornym spacerku: Jack przeszedł po moście, jakby to była najzwyczajniejsza rzecz pod słońcem, chociaż był to tylko szybki wypad na pocztę i nie miałam przy sobie nawet kociego chrupka, o marchewce nawet nie mówiąc. Dumna jestem z mojego małego kudłacza!

 ***
Nigdy nie lubiłam listopada i właściwie nadal za nim nie przepadam, ale w tym roku jakoś łatwiej mi go tolerować i nie marudzić za dużo. Chociaż ciągle pada z nieba nieokreślone coś, wciskam na głowę czapkę i wędrujemy sobie dziarsko, o tak:

(grafika Sam Toft)
  I dobrze jest.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz