czwartek, 11 maja 2017

Pierwszy rok za nami...

... a przed nami, mam wielką nadzieję, kolejnych kilkanaście.

(cykane komórką i na sekundę przed dzikim skokiem prosto na moje kolana, dlatego już lekko nieostre)

11 marca Bardzo Mały Jack skończył rok, a dokładnie dziś, 11 maja, stuknął mu rok u nas. Z jednej strony byłby to pewnie dobry moment na wpis podsumowujący, z drugiej wszelkie kluczowe "skoki" zapisywałam na bieżąco. Chodzi mi jednak po głowie kilka luźnych refleksji.
Że w ciągu tych dwunastu miesięcy z Jackiem w domu zmieniło się wszystko, nie muszę chyba pisać - o tym wie każdy, kto ma albo planuje mieć psa. Naprawdę, zupełnie inaczej wygląda poranek, kiedy tuż po budziku słychać takie przeciągłe "grhhhhh" dochodzące spod kołdry i zaraz potem ciężkie westchnienie. Budzik oznacza, że pies zaraz zostanie wyeksmitowany do ogródka, a kto z was o 5 czy 7 rano chciałby zostać wystawiony na deszcz, wiatr i mróz? Refleksja pierwsza - zatem odkryłam w sobie sadystę, bo przymusowo wyrzucam psa na dwór o świcie bladym (albo, w wersji, kiedy wstaję do pracy o 5, w ciemną noc).  Powiązana z tym refleksja druga - rodzice zawsze mi mówili, że nie mogę mieć psa, bo na pewno byłabym zła, kiedy budziłby mnie o poranku, bo chce na spacer. Pies, poranek i spacer? Owszem, wszystko się zgadza, ale związek przyczynowo-skutkowy jest inny. O poranku pies nie chce iść na spacer. Pies chce spać. Nie budźcie psa. Litości!
Jak więc wygląda typowy dzień z Jackiem i jaki jest mój dorosły, roczny pies?
Mój pies najchętniej wypełza spod kołdry w okolicach 9-10 rano, robi wypad na szybki obchód działki, prewencyjny obszczek (koty sąsiadów mają pamiętać, że nasz ogródek to nie kuweta), sik i z powrotem do łóżka. Spacer w ogóle nie wchodzi w grę. Na początku próbowałam wyciągać go na spacer przed wyjściem do pracy, naprawdę, ale wlókł się na drugim końcu smyczy z taką miną, że zrezygnowałam. Prawdziwa pobudka psa ma miejsce około 11-12, kiedy na horyzoncie pojawia się Pan. Wtedy w Jacku budzi się demon. Zaczynają się zabawy, gonitwy, szaleństwa i szeroko pojęty jackrussellizm. Do obiadu pies snuje się to tu, to tam, a to poogląda z Panem Starszym Telewizję, a to pobawi się z Panem Młodszym, a to pokręci się po ogrodzie. Po 14 zaczyna się czekanie na mnie, latanie od okna do okna, wzdychanie i wpatrywanie się w drzwi... I tak naprawdę mam wrażenie, że pies jest zadowolony dopiero wtedy, kiedy wszyscy jesteśmy w domu, w komplecie. Zaraz po obiedzie - długi spacer. Od kiedy obiecałam sobie i Jackowi, że codziennie będę z nim łazić (a ostatnio robić marszobiegi)  przez co najmniej godzinę, spacery przestały być po prostu przyjemnym obowiązkiem, stały się po prostu cudownym rytuałem. Staramy się znajdować codziennie nowe miejsca i zakątki do obwąchania, ale też odwiedzamy wszystkich starych kumpli Jacka. Większość z nich to psy ogródkowe, ale na Małego reagują o dziwo bardzo przyjaźnie. Po spacerze przychodzi pora na najbardziej hardkorowe szaleństwa - przeciąganie, latanie za piłką, skoki z saltami, a ostatnio też różnego rodzaju zabawy węchowe. Mały jest trochę niejadkiem, więc zamiast tradycyjnej kolacji w misce dostaje Misję, musi sobie swoje żarcie wyszukać. Kilka kulek pod dywanem, kilka za kanapą... A pies je, aż mu się uszy trzęsą, i wydaje się naprawdę szczęśliwy.
Jak już kiedyś pisałam, nic nie trenujemy, nie uczymy się nowych sztuczek. Przeważnie wychodzi jakoś tak, że Mały uczy się nowych rzeczy w sposób zupełnie przez nas niezaplanowany, np. podaje łapkę, od kiedy pogoda za oknem zrobiła się na tyle obrzydliwa, ze trzeba mu je wycierać albo opłukiwać pod prysznicem. Kiedy brałam jego łapkę do góry, powtarzałam po prostu: łapka, proszę - i druga - nóżka - i jeszcze jedna... A po jakimś czasie Mały zaczął na odpowiednie hasło sam z siebie podnosić odpowiednią kończynę. Tak samo było z - na dół (czyli wypad z krzesła, kanapy), a na spacerach: szybko - powoli (w końcu zaskoczył, że na spacerach można sobie podreptać bez pośpiechu!) - idziemy/chodź-chodź (koniecznie powtórzone) - tam (ze wskazaniem ręką kierunku) - stój - zostań. Mądre jakieś to moje zwierzę, bo wszystkiego poza kilkoma pierwszymi komendami, czyli siad, połóż się i zostaw, nauczyło się samo. Mały od szczeniaka aportował i to się nie zmieniło. Kiedy tylko ogarniemy mu drugie legowisko (ma być w rogu naszej sypialni), chcemy go nauczyć komendy "na miejsce", żeby nam się nie pałętał po łóżku, kiedy nie chcemy. Na razie wie, że do łóżka nie wolno włazić z niczym do żarcia, więc kiedy chcemy utrzymać go dłużej na poziomie podłogi i nie powtarzać regularnie "na dół", dajemy mu po prostu gryzaka, ten system wymaga jednak dopracowania. Trzeba też nauczyć psa, że są takie chwile (np. wieczorne oglądanie serialu albo czytanie książki), kiedy nie ma sensu zaczepiać człowieka do zabawy, a trzeba przyznać, że bestia z tym zaczepianiem jest trochę zbyt upierdliwa. Ostatnie, co zostało do wyćwiczenia, to nauka przebywania w samotności w zamkniętym pokoju. Niestety, Mały drapie drzwi. Co ciekawe, kiedy zostaje zupełnie sam w domu (zostawiamy mu wtedy przedpokój i otwarty jeden pokój na piętrze domu), nie ma absolutnie żadnego problemu, po prostu idzie spać. Wiem, że skuteczną metodą na oduczenie go drapania byłoby po prostu niereagowanie na to przez jakąś dłuższą chwilę, ale Starszy Pan jest nieco przewrażliwiony na punkcie mieszkania i kiedy tylko słyszy skrobanie, pędzi otwierać. Efekt - wiadomo, Jack nauczył się, że wystarczy odpowiednio mocno drapnąć i już pojawia się ktoś rozhisteryzowany i wypuszcza go, bo jeszcze zostanie jakaś rysa. Na szczęście niedługo wyprowadzamy się do mieszkania, w którym będzie mógł drapać w drzwi do woli - w razie uszkodzeń po prostu je odmalujemy.
W ciągu tego roku Mały polubił tulenie się... No, może nie polubił, ale zaczął tolerować. Lubi za to sam z siebie położyć obok człowieka i ułożyć pysk jakoś tak, żeby nochal wtulony był w ludzką szyję. Często przychodzi, kładzie się na plecach i zerka wyczekująco, żeby pomiziać go po brzuszku. Kiedy chce okazać swoje uczucia, liże po uchu. Na ogół hamuję jego miłosne zapędy, ale kiedy właśnie wybieram się pod prysznic, zawsze rezerwuję sobie kilka minut dla psa i pozwalam na lizanie uszu, a wtedy jest naprawdę w siódmym niebie.
Uwielbia swoją piłkę z dzwoneczkiem i zabawki zrobione z moich starych skarpet. Miał kilka pluszaków z piszczałką, ale wszystkie zamordował, to znaczy wypruł piszczałki. Kocha rozrywać na strzępy rolki po papierze toaletowym, kroić na kawałki wylizane uprzednio pudełka po jogurcie naturalnym. Jeden z najcudowniejszych momentów dnia to ten, kiedy sortuję rzeczy do prania. Jack pomaga wtedy aktywnie, odnosząc wszystkie skarpetki na osobny stosik. Łamię mu tylko serce, kiedy potem ten stosik zabieram...
Plany na drugi rok jackowego żywota to: nauczyć go zostawania w zamkniętym pokoju i niedrapanie w drzwi, komenda "na miejsce", stworzenie czegoś w rodzaju komendy "spokój/nie zaczepiaj", dopracowanie przywoływania (wciąż nie puszczam go luzem, chodzi na smyczy, a wybieg ma w ogrodzie), nauka spokojniejszych reakcji na gości, a zwłaszcza dzieci, które kocha do szaleństwa. Poza tym zaryzykuję stwierdzenie, że jest perfekcyjnie. Mogę z nim łazić, biegać, bawić się - mam wrażenie, że pies czyta mi w myślach, jest "sterowny", słucha człowieka, dopasowuje się do jego tempa. Uwielbiam go tak bardzo, że aż wstyd się przyznać. Nie mamy z Panem Małego Jacka zwyczaju mówić o sobie per mamusia/tatuś, jest Pani/Pan albo po prostu używanie imion... Ale obojgu nam zdarza się przytulić do leżącego kłębka psa (wtedy następuje westchnienie i wciśnięcie nosa gdzieś w człowieka) i wyszeptanie mu do ucha: Kocham Cię, Mały. Domyślacie się, jaka jest odpowiedź?
Senne i nieprzytomne liźnięcie w ucho.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz