sobota, 17 września 2016

O kastracji, czyli jak przeżyć z psem z kloszem od lampy na głowie

Nie będę szczegółowo rozważać za i przeciw i tego, jak się do zabiegu przygotować i jak postępować po nim. Kiedy sama szukałam informacji o pozbawieniu Jacka męskości, trafiłam na odpowiednią notkę u Małego Białego i tam znalazłam sporo przydatnych informacji. W tej notce skupię się konkretnie na tym, jak cały proces wyglądał u nas.

Dwa dni temu Jack wyglądał tak.

Dziś wygląda podobnie (próby zdjęcia mu kołnierza i pilnowania, żeby się Mały nie wylizywał, kończyły się tym, że pies chował się gdzieś, np. pod łóżko, i tam samodzielnie próbował dokonać operacji zdjęcia szwów), ale już o wiele pogodniej podchodzi do swojego klosza na głowie.

Dlaczego?
Na kastrację zdecydowaliśmy się, bo trafił nam się wyjątkowo intensywny egzemplarz jacka russella. Nawet, jak na jacka russella. Intensywny, energiczny, zakochany w całym psim i ludzkim świecie... Dojrzewanie u Małego też okazało się być... intensywne, jeśli wiecie, co mam na myśli. Próby przelecenia nogi właściciela albo własnego legowiska jeszcze można znieść (na pierwsze skutkowało kilkukrotne upomnienie psa i/lub odstawienie go od człowieka, na drugie - chowanie legowiska w krytycznych momentach), ale obrazy, jakie zaczęła mi podpowiadać wyobraźnia, już nie. Miałam wizję, że Mały robi podkop pod bramą (jedyny słaby punkt zabezpieczeń naszego forteco-podwórka, zresztą o zabezpieczeniu terenu już pisałam tutaj) i leci pozapładniać okoliczne, niezbyt dobrze strzeżone, suczki. Nie boję się alimentów, jak już sugerowały mi życzliwe dusze, ale raczej tego, że pies wpadnie pod samochód, zostanie zaatakowany/ukradziony przez kogoś. Przedsmak tego, co mogłabym czuć, gdyby Jack dał nogę, miałam zresztą na ostatnim spacerze przed kastracją - Mały wywinął się z szelek (nie wiem, jak tego dokonał, ale dokonał) przy głównej ulicy miasta i pomknął chyżo przed siebie, przekonany, że bawimy się w ganianego. Chwila minęła, zanim się połapał, że nie jest na swoim podwórku i to nie zabawa, dopiero wtedy zareagował na wołanie i zatrzymał się. Szczęście, że nauczony jest poruszać się po chodniku i nie miał ochoty na ucieczkę. Ale gdyby w okolicy znajdowała się suczka w rui? Głowy nie dam. Nie chciałam sprawdzać.
Nie zależy nam na tym, żeby Jack koniecznie przekazał swoje geny dalej. Wystarczy nam ten jeden niepowtarzalny egzemplarz. Pisałam, że Jack nie ma rodowodu, więc rozmnażanie go tym bardziej nie miałoby sensu... I przy połączeniu tych faktów i moich mrocznych wizji kastracja wydawała się jedynym słusznym rozwiązaniem. 
Bałam się tylko, że nieodpowiednio wybierzemy moment, ale weterynarz powiedziała, że chociaż są na ten temat różne poglądy, jej zdaniem można kastrować, kiedy pies osiągnął już dojrzałość. Nasz zdecydowanie osiągnął - małe psy dojrzewają szybciej, ale zawsze warto poradzić się weterynarza, to kwestia indywidualna.

Przed i w trakcie
Właściwie w ramach przygotowania pieska do zabiegu zastosowaliśmy jedynie zaleconą przez weterynarza głodówkę. Do gabinetu Jack pobiegł rączo i radośnie. Trochę gorzej było później - zapiszczał przy podawaniu znieczulenia (wersja zastrzykowa) i spojrzał na nas z wyrzutem, kiedy wychodziliśmy z gabinetu, ale nie było źle - w końcu siedział na rękach u swojej ukochanej pani doktor. Po dwóch godzinach (wszystko trwało nieco dłużej niż standardowo, bo Małemu zrobiono jeszcze RTG, ponieważ trochę ostatnio utykał) pies był do odebrania. Założono mu trzy szwy, konieczny był oczywiście kołnierz widoczny na zdjęciu. Serce mi się kroiło - Jack trząsł się i sprawiał wrażenie, że kompletnie nic nie rozumie...
Po
...ale ten stan nie trwał długo. W domu zdrzemnął się parę godzin i już planował ruszyć w teren. Oczywiście ograniczaliśmy mu ruch, zwłaszcza pierwszego dnia. Pod wieczór wystawiłam go tylko na dwór, poza tym - ostrożnie spacerował po mieszkaniu. Pierwszy posiłek miał dostać dopiero następnego dnia, pić nie chciał - więc ten pierwszy etap po zabiegu po prostu przespał, nie licząc małych wędrówek po pokoju i nieudanej (bo powstrzymanej przeze mnie) próby pogoni za kotem na podwórku.
Myślałam, że zwierzak jakoś instynktownie czuje, że powinien się oszczędzać. Okazuje się, że czuł - przez pierwszych kilka godzin. Następnego dnia obudziło nas standardowe mlaskanie przy uchu (Jack w ten sposób komunikuje, że musi wyjść na sik), po czym, zanim zdążyłam się połapać, co i jak, pies zeskoczył z łóżka i sprintem rzucił się kierunku schodów. Cudem udało mi się go złapać, zanim z nich po prostu zbiegł. W ogródku znów - zrobił dziką rundkę wokół trawnika (oczywiście z przeskakiwaniem klombów, ścieżek i doniczek, bo po co je omijać?), zanim go złapałam i na wszelki wypadek zapięłam na smycz, żeby się nie zabił. Byłam przekonana, że po szwach nie ma już śladu i chciałam od razu pakować go do weterynarza, ale wstępne oględziny okazały, że wszystko (poza jajkami, oczywiście) jest na swoim miejscu. Mały nawet się nie zorientował, że coś nie gra. Myślałam, że klosz na głowie będzie go trochę hamował, ale gdzie tam! Na początku go nienawidził, ale od wczoraj wykorzystuje do niecnych celów: podrzuca nim sobie zabawki, a kiedy czegoś chce, robi smutne oczka i zgrywa biednego pieska. Efekt piorunujący.
Dwa dni po zabiegu poszliśmy na kontrolę do weterynarza. Byłam przekonana, że Jack będzie próbował ominąć gabinet szerokim łukiem, ale tradycyjnie wpadł do środka cały rozmerdany, chwilę tylko się wahał i rzucił się powitać panią weterynarz, która była kompletnie zaskoczona, że pies nadal kocha ją miłością bezgraniczną. Okazało się, że mimo jego dzikich harców wszystko goi się pięknie i bezproblemowo. Mamy tylko ograniczać psu ruch. Nie wiem, jak on to wytrzyma - zabawy, które sobie wymyśla w trakcie tego przymusowego więzienia, mrożą mi krew w żyłach. Podejrzewam, że prędzej czy później znajdzie sposób, żeby zdjąć sobie kołnierz, ale na razie jakoś się udaje go opanować. Prawdziwy test jutro, kiedy będzie musiał zostać sam w domu. 

Podsumowując, ja zniosłam zabieg na pewno gorzej niż pies. Sprawdzam co chwilę, czy wszystko ok, a Jack po prostu... jest Jackiem. No, może nieco mniej rozhulanym seksualnie - od zabiegu zanotowałam tylko trzy "próby gwałtu", co jest olbrzymim sukcesem. Teraz będziemy spokojnie pracować nad tym, żeby ten odruch kopulacyjny wygasić, nie podejrzewam większych problemów, bo już dziś rano pies zareagował na proste "nie" i nawet nie trzeba było go zajmować niczym innym. Teraz pozostaje się tylko martwić o kolanko Małego. Rentgen nie wykazał żadnych większych zmian, ale coś sprawia, że pies kuleje - i to musimy odkryć. Na razie czeka nas dalsze ograniczenie ruchu i za 2,3 tygodnie kolejne zdjęcie, potem zobaczymy, może trzeba będzie wybrać się do psiego ortopedy - ale to temat na osobną notkę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz