sobota, 10 grudnia 2016

... i grudzień!

A wraz z grudniem nowe pomysły i plany na bloga.

Z pewnością nie zabrzmi to dobrze, jeśli napiszę, że prowadzenie tylko i wyłącznie psiego bloga okazało się dla mnie bardzo ograniczające? Nie dlatego, że nie mam ochoty pisać o Jacku. Mogłabym o nim pisać - w kółko tak samo: że jest najsłodszy, najcudowniejszy; że nauczył się tego i tamtego, że weterynarz powiedział... Uświadomiłam sobie tylko, że Ameryki nie odkryję. Nie wydaję majątku na psie akcesoria, więc recenzji nie będzie. Nie testuję przeróżnych karm i smaków, więc tu - też nie bardzo. Nie znam się na psim żywieniu, zdrowiu, nie trenujemy z Małym żadnych sportów, nie uczę go sztuczek, a raczej rzeczy, które są nam przydatne w codziennej "współpracy"... Nie mam więc zapędów na prawdziwą blogo-psiarę. My sobie po prostu żyjemy, zakochani w Małym, rudo-białym piesku, który zmienił nasze życie diametralnie - ale bardziej życie emocjonalne, jeśli można tak powiedzieć. Po prostu w domu pojawiło się o wiele więcej miłości i radości. Sam rytm życia zmienił się naprawdę nieznacznie, po prostu zamiast spaceru we dwoje mamy spacer z psem, zamiast kupowania nie całkiem potrzebnych nowych ciuszków dla ludzi mamy poszukiwania doskonałej psiej kurtki, zamiast wyjścia na kebaba, kiedy nie chce się nam gotować - zamawianie porządnych psich chrupek; cała ta zmiana zaszła w sposób oczywisty i całkowicie bezboleśnie. 
Z pewnością nie są to tematy, na które można by pisać w nieskończoność.
Poważniejsze "psie" tematy są poruszane na innych blogach i wolę się tam udzielać jako komentator, niż "przepisywać" te teksty u siebie, zwłaszcza jeśli absolutnie zgadzam się z poglądami autora.

Przemyślałam temat wzdłuż, wszerz i poprzek. 
Mały, słodki piesek właśnie wpakował mi się pod kołdrę i grzeje stopy (mrrr!), ja powoli układam świąteczne menu, wspominam swój wczorajszy sen proroczy, w którym wyśniłam, że dominującym kolorem na weselu będzie wrzos, planuję poniedziałkowe zajęcia z dzieciakami, cieszę się już z koncertu Michała Jelonka i Gwiezdnych Wojen, które nas czekają za dobry tydzień, robię w głowie przegląd gwiazdkowych prezentów i upewniam się, czy wszystko w komplecie... W międzyczasie rozczulam się, bo spod kołdry słychać rytmiczne pomlaskiwanie - Małemu pewnie śni się podżeranie kawałków banana...
I sami widzicie - że coraz trudniej byłoby mi pisać tylko o psie.
Jack stał się po prostu częścią życia i nie chcę wycinać i opisywać tylko i wyłącznie sytuacji z jego udziałem. Zamierzam nieco poszerzyć zakres tematyczny bloga, niech to będzie szeroko pojęty lifestyle. To, co mnie zajmuje i pasjonuje i to, czemu poświęcam najwięcej czasu i uwagi. Oczywiście, że Jack będzie się pojawiał bez przerwy - czy to jako tło wydarzeń, czy gwóźdź programu.

Na rozgrzewkę kilka migawek z życia, cykane oczywiście komórką, bo lustrzanki akurat nie było pod ręką.
(Skoro już jestem przy temacie cykania, uroczyście postanawiam, że będę się starała robić zdjęcia czymś porządniejszym niż telefon. Te komórkowe jestem w stanie strawić tylko i wyłącznie z wąską czarną ramką i z filtrem vintage, bo inaczej nędzna jakość aż bije po oczach, ale ile można oglądać fotek robionych dokładnie tak samo?)

Po pierwsze, nie lubię klasycznego zawijanego makowca, ale co to za święta bez maku? W ramach kompromisu z samą sobą i w ramach pocieszenia dla domowników wyniuchałam na Kwestii Smaku takie cudo i niedawno przeprowadziłam próbę generalną. 


Ta wersja jest nieco uboższa od oryginału o bakalie i dodatki, chodziło mi bardziej o sprawdzenie, czy uda mi się uzyskać kształt gwiazdy - i wyszło całkiem obiecująco. Jack, ze swoim zamiłowaniem do ciast drożdżowych, usiłował od razu poczęstować się kawałeczkiem, ale na szczęście tym razem byłam szybsza. 
Skoro już jestem przy tematach świąteczno-ciasteczkowych, za nami pierniczenie. Co roku umawiam się z mamą na wspólne pieczenie, potem dzielimy ciacha po połowie i każda ukrywa swoją część u siebie w domu. Tuż przed świętami dekorujemy je (niezależnie od siebie) i potem porównujemy efekty. W tym roku wyszło nam w sumie 11 blach pierniczków! Byłyśmy na tyle bohaterskie, że prawie nic nie podżerałyśmy i kilkanaście ciastek się nie zmieściło do naszych pierniko-schowków, więc próbka była już z okazji Mikołaja. Niestety nie zostały uwiecznione na zdjęciu - razem z narzeczonym najpierw "uwspólniliśmy" naszą nadwyżkę w salonie, a potem w nocy wyjedliśmy wszystko, zanim dotarłam tam chociażby z komórką.
Na zdjęciu poniżej Czesław przeprowadza kontrolę jakości. Nie widać tego na zdjęciu, ale kiedy pierniczki są dobre (to znaczy pachną dobrze), Czesław wydaje się z siebie dźwięki zadowolonej wiertarki.


A tu Jack przyszedł się poskarżyć: dlaczego TO CZARNO-BIAŁE ZŁO może siedzieć na krześle, kiedy robicie jakieś dobre żarcie, a kiedy tylko JA wskakuję na taborecik, słyszę to znienawidzone "pies na dół"?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz