poniedziałek, 30 października 2017

Zanim przyszła jesień,

czyli garść zdjęć z wrześniowych i październikowych spacerów z moją małą Turbo Myszką.

Kiedyś powtarzałam, że nie jestem fotografem, ale chciałabym być - i że nie umiem robić zdjęć, ale uwielbiam to robić. Od jakiegoś już czasu pozbywam się kompleksów. Wiem, że nie jestem profesjonalnym fotografem i absolutnie nie zamierzam nawet próbować nim zostać. Musiałabym wówczas zrezygnować z tej lekkości, którą czuję, kiedy biorę w dłonie aparat (albo telefon, o czym pisałam tu i tu). Teraz, kiedy robię zdjęcia, nie muszę myśleć o tym, czy komuś się spodobają. Sformułowanie "zatrzymuję chwile" brzmi niezwykle naiwnie i banalnie, prawda? I co z tego? Bo ja właśnie to robię.
Ostatnio wielką przyjemność sprawia mi "psucie" zdjęć. Wygląda to tak: biorę na warsztat jakieś nieudane, niedoskonałe zdjęcie i grzebię przy nim tak długo, aż albo wyeksponuję jego wadliwość, albo zatuszuję ją jeszcze innymi niedociągnięciami. Czasem rozświetlam do przesady ciemne zdjęcia, czasem przesadzam z kontrastem, czasem z kolei przyciemniam zdjęcia, na których z powodu prześwietlenia niewiele było widać. Efekty bywają przedziwne, ale bardzo lubię na nie patrzeć, bo oddają klimat chwili, kiedy na przykład gapiłam się na las pod światło i mrużyłam oczy, próbując "ściemnić" obraz - i dopiero wtedy dostrzegałam, że to, na co patrzyłam, to nie las, ale grupa drzew wokół domku czy stodoły. Przebarwienia na zdjęciach są efektem próby przełożenia tych "zabaw okiem" na "zabawy aparatem i programem" - to celowe, lubię je i nie zamierzam usuwać, chociaż na pewno bym mogła. Kiedy przez długie chwile maniakalnie wgapiałam się w widoki pod ostre światło, naprawdę widziałam te przebarwienia, więc i na zdjęciach mają być. 
Co sądzicie o takim podejściu do fotografii? Stawiacie na doskonałe i dopracowane kadry czy lubicie też niedoskonałość, która jest odbiciem tego, co naprawdę widzieliście, robiąc zdjęcia?
Żeby nie było, że zajmuję się tylko "psuciem" zdjęć, jak lubię to nazywać... Zupełnie przypadkiem i niechcący zaczęłam dzięki takiemu podejściu robić zdjęcia "na poważnie" - przygarnęła mnie grupa rekonstrukcji historycznej, która akurat zaczynała kłaść coraz większy nacisk na fotografię rekonstrukcyjną, potrzebowała kogoś, kto niekoniecznie umie robić zdjęcia, ale lubi... i tak się zaczęło. Dzięki chłopakom poznałam "prawdziwych" fotografów, którzy nauczyli mnie cudów, które w życiu nie przyszłyby do głowy. Okazało się, że ludzie chcą oglądać historię, która jest na moich zdjęciach. Dodało mi to niesamowicie pewności siebie, przestałam bać się aparatu i, przede wszystkim, programów graficznych. Niezależnie jednak od tego, że zaczęłam robić "prawdziwe" zdjęcia, dalej w wolnych chwilach i przypływie skrzywionej weny cykam te prześwietlone/niedoświetlone stodoły czy świecące w prawie-ciemnościach szyny kolejowe i sprawia mi to wielką przyjemność.
Poniżej zamieszczam kilka zdjęć, których robienie sprawiło mi wyjątkową frajdę. Przy każdej z tych mini-sesji wiernie towarzyszył mi Mały Jack - bo od kiedy mam psa, fotografuję o wiele, wiele więcej! Wiecie, że machał ogonem za każdym razem, kiedy naciskałam spust migawki? Jakby czuł, że sam fakt robienia zdjęcia jest już powodem do dzikiej radości. Mądre mam zwierzę, prawda?









2 komentarze:

  1. Haha powiem Ci więcej - moja ekipa, gdy tylko sięgam po aparat natychmiast przyjmuje strategiczne pozycje - czyli wskakuje na ławę, gdzie statystycznie najczęściej dla mnie pozują :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Mądre pieski, to temu pewnie tak pięknie wychodzą na zdjęciach ;-) a mój niestety zawsze nieostry (bo mu się kończy cierpliwość i puszcza się do mnie dzikim biegiem) albo ma nieostry ogon z przyczyn wspomnianych w tym wpisie :-)

    OdpowiedzUsuń